Oddaję to, co dostałam

Oddaję to, co dostałam

Może cierpienie jest właśnie po to, żeby poznać smak szczęścia i radości Anna Dymna – Od dłuższego czasu porusza pani widzów nie tylko w filmie i Teatrze Telewizji, lecz także jako prowadząca program „Spotkajmy się”. Jak pani tam trafiła? Gdzie nauczyła się pani tak „zwyczajnie” rozmawiać z ludźmi niepełnosprawnymi? – To nie zaczęło się nagle. Często na swej drodze spotykałam osoby chore i niepełnosprawne… los kilka razy rzucał mnie w szpitalne światy ludzi chorych i cierpiących. Wiele lat jako człowiek publiczny brałam udział w różnych akcjach na rzecz potrzebujących. Sześć lat temu zetknęłam się jednak z osobami, które w pewnym sensie odmieniły moje życie. Kiedyś się ich bałam, tak jak każdy, bo nie wiedziałam, jak się zachować wobec nich, czy zrozumieją, co do nich mówię. Zostałam wciągnięta „podstępnie” w ich życie – dałam się namówić i zostałam przewodniczącą jury przeglądu twórczości teatralno-muzycznej ludzi niepełnosprawnych umysłowo. Organizował to ks. Tadeusz Zaleski, który wybudował w Radwanowicach pod Krakowem piękny dom opieki społecznej i wzorcowe warsztaty terapeutyczne. Pojechałam tam naprawdę przerażona. Po kilku minutach wszelkie opory minęły. Poznałam wiele niezwykłych osób. Wracałam stamtąd z mieszanymi uczuciami: z jednej strony, cieszyłam się, że mój syn jest zdrowy, a z drugiej, zobaczyłam, że w tych ludziach jest coś magicznego, czego nam brakuje w życiu. Nie umiałam wtedy tego nazwać, ale coś mnie do nich ciągnęło. – Teraz już pani umie nazwać, co to było? – To są ludzie o trwale uszkodzonych umysłach. Nie porozmawiam sobie z nimi intelektualnie, ale takie rozmowy mam na co dzień, w teatrze. Ci ludzie mają coś, czego my nie mamy: czyste, nieskażone uczucia. Nie potrafią mózgiem zabić potrzeb emocjonalnych. Patrząc na nich, uświadomiłam sobie, jak bardzo człowiek jest potrzebny człowiekowi. Złapałam się na tym, że też często mam ochotę do kogoś się przytulić, powiedzieć, co czuję, o czym marzę, ale… wstydzę się. Myślę: nie wypada! Ludzie coraz rzadziej patrzą sobie w oczy, boją się siebie, wstydzą… nie ufają. Walczą o coś, pędzą gdzieś, zabiegają o stanowiska, pieniądze. Niepełnosprawni umysłowo tego nie potrafią. I stało się tak, że ja, z tego normalnego świata, na wysokim poziomie intelektualnym i artystycznym, jeżdżę do tamtego ich świata, niby nienormalnego, po normalność. Te wizyty stały się dla mnie lekiem na stresy i zło naszego świata. – Na czym polegała ich lecznicza moc? – Nauczyłam się prawdziwej radości, prawdziwej życzliwości. Okazało się, że ja ich też potrzebuję, a przy tym sama mogę im pomóc. Potrzebujemy się wzajemnie. Pomagałam nieśmiało terapeutkom prowadzić warsztaty teatralne. Dostałam za to medal Brata Alberta. Byłam zakłopotana, bo otrzymałam go naprawdę na wyrost. Pomyślałam, że muszę na niego zapracować – i zorganizowałam ogólnopolski festiwal teatralno-muzyczny „Albertiana”. Robimy eliminacje w całej Polsce. Już od pięciu lat finał odbywa się w pierwszy marcowy poniedziałek w Krakowie, dzięki mojemu mężowi Krzysztofowi Orzechowskiemu, na pięknej scenie Teatru im. Słowackiego. To najradośniejszy festiwal, jaki znam. Aktorzy z „mojego” Radwanka zawsze tego dnia grają premierę nowej sztuki. W tym roku robię z nimi „Brzydkie kaczątko”. Praca z niepełnosprawnymi zafascynowała mnie. Uświadomiłam sobie, że trzeba tych ludzi wciągać w nasze życie, by nie żyli gdzieś na jego obrzeżach. – W programie „Spotkajmy się” rozmawia pani z ludźmi chorymi, kalekimi – o wszystkim, pyta nawet o rzeczy intymne, o które ja bym się krępowała zapytać. – Myśli pani, że ja się nie krępuję? Poznaję tych ludzi przed programem, zaprzyjaźniam się z nimi. Tak naprawdę to oni kierują rozmowami, uczą mnie, że mogę z nimi rozmawiać ostro i o wszystkim. Sami wyznaczają granice. Przecież z własnej woli występują w tym programie. Kiedyś rozmawiałam z całkowicie sparaliżowanym mężczyzną, u którego wcześniej byłam w domu. Zobaczyłam tam śliczne dzieci, wesołą żonę. Oczywiście, zastanawiałam się jak on w swoim stanie mógł spłodzić te swoje skarby. Wstydziłam się zapytać, ale on to wyczuł i sam mnie podprowadził, pomógł postawić proste pytanie. Bardzo się cieszył, kiedy je zadałam, i z uśmiechem na nie odpowiedział. Niestety, po emisji pewien dziennikarz zmieszał mnie z błotem, że stosuję chwyty poniżej pasa. Często narażam się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2005, 2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska