Ofiary kredytów

Ofiary kredytów

Samobójstwo, wyjazd z Polski, komornicza licytacja, walka o przetrwanie – historie frankowiczów W liście do żony napisał: „Przepraszam, Renata. Nie umiem już zrobić nic innego”. Był ochroniarzem. Zastrzelił się ze służbowej broni. Powodem był kredyt we frankach, którego już nie był w stanie spłacać. Nikt nie chciał z nami rozmawiać Wszyscy w rodzinie mówią, że Leszek był bardzo wrażliwy i uczuciowy. Miał rewelacyjny kontakt z córeczką. Uczył ją pływać, obiecywał, że będzie pomagał w odrabianiu lekcji, gdy pójdzie we wrześniu do szkoły. Kilka dni po samobójczej śmierci męża Renata znalazła w rzeczach dziewczynki drugi list: „Może jesteś duża, jak to czytasz. Nie wiem, co ci powiedzieć. Mogę tylko za Tobą tęsknić, za Tobą płakać”. Leszek i Renata poznali się w pracy. Pobrali się w 2007 r. Obydwoje pracowali i wynajmowali mieszkanie, ale chcieli mieć własny kąt. Zdecydowali się na kredyt. O pomoc zwrócili się do doradcy finansowego. Ten po zbadaniu zdolności kredytowej orzekł: jeśli kredyt, to tylko we frankach. Przekonał ich, że to najlepsza opcja. Latem 2008 r. Leszek i Renata wzięli 200 tys. zł kredytu. Frank kosztował wtedy nieco ponad 2 zł. Miesięczna rata wynosiła ok. 1 tys. zł. Wkrótce na świat przyszła Zosia. Miała bardzo słabą odporność, często leżała w szpitalu. – Musiałam brać wolne i jeździć z córką po szpitalach. Leszek pracował na dwa etaty. Leczenie córki kosztowało. Lekarze zalecali też wyjazdy nad morze. Nie było nas na nie stać – opowiada Renata. Jej mąż wysyłał do banku kolejne pisma z prośbą o przewalutowanie. Coraz trudniej było mu regularnie spłacać raty. Pewnego dnia stracił drugi dochód, pracę w ochronie. Poprosił bank o wstrzymanie spłat kredytu. Odpowiedzi na pisma długo nie przychodziły. – Czekaliśmy z niecierpliwością dwa, trzy tygodnie. Wreszcie bank nam odpowiedział – odmownie. Ratowaliśmy się kredytami złotówkowymi. Przez to się zadłużyliśmy – mówi Renata. Po miesiącu Leszek znalazł drugą pracę. Pracował od szóstej do czternastej. Na osiemnastą szedł do drugiej pracy. Bywało, że małżonkowie nie widzieli się po dwa dni. Zosią zajmowała się babcia. Żeby ulżyć młodym, rodzice Renaty postanowili podarować im swoje mieszkanie. Właśnie wyprowadzała się z niego starsza córka. Mieszkanie od rodziców było dużo większe i o lepszym standardzie niż to, na które młodzi wzięli kredyt. Leszek planował przenieść kredyt na hipotekę mieszkania od rodziców, a ze sprzedaży swojego uregulować większość zobowiazań. Miał nadzieję, że będą wtedy pieniądze na spłatę rat. Bank wyraził zgodę na przeniesienie hipoteki. Do pierwszego mieszkania wprowadzili się już lokatorzy. Nic nie zapowiadało tragedii. – Bank wykorzystał to haniebnie. Zabrał sobie ok. 80 tys. zł na poczet kapitału – mówi matka Leszka. Raty jednak się nie zmniejszyły, bo kurs franka rósł. – Syn był bezsilny. Renata próbowała dodzwonić się do kogoś kompetentnego w banku. Chciała prosić o zawieszenie lub zmianę rat. Zawsze odzywała się infolinia. Prosiła o rozmowę z jakimkolwiek kierownikiem. Słyszała wtedy, że nie ma takiej możliwości. Gdy dzwoniła ponownie, odbierał już inny konsultant. Często przełączał ją do innej osoby „odpowiedzialnej”, której ponownie i bez skutku opowiadała całą sprawę. Matka Leszka przeznaczyła wszystkie swoje oszczędności z polisy, żeby pomóc dzieciom. Nic to nie dało. 15 stycznia 2015 r. nadszedł czarny czwartek. Frank kosztował ponad 5 zł. Renata i Leszek mieli do spłacenia już nie 200 tys. zł, ale 400 tys. Miesięczna rata wynosiła już nie 1 tys. zł, ale 4 tys. Mama dziewczyny, tak jak wcześniej teściowa, oddała wszystkie swoje oszczędności. To też nie pomogło. Gdy zaniepokojona matka Leszka dzwoniła do niego, odpowiadał: nie przyjeżdżaj. Był załamany. Tydzień przed samobójczą śmiercią wziął urlop. Żonie powiedział, że musi pozałatwiać wszystkie bankowe sprawy. – Kazał mi się odsunąć, dać mu spokój. Może faktycznie coś robił i nic mu nie wyszło – opowiada Renata. – W niedzielę wyszedł ostatni raz do pracy. Wcześniej chwilę pobawił się z dzieckiem. Mówił, że musi trochę się przespać. Wstał, pożegnał się ze mną i z córką: „Pa, Zosiu, jadę do pracy, pa”. Rano już nie wrócił. Drugiego dnia

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 27/2015

Kategorie: Kraj