Proste, zero-jedynkowe, westernowe obrazowanie rzeczywistości nie może mieć nic wspólnego z wyrafinowaną dziedziną polityki Stephen M. Walt w artykule „Hollywood prowadzi i rujnuje amerykańską politykę zagraniczną” (PRZEGLĄD nr 38/2023) zwraca uwagę na niszczycielski wpływ amerykańskiego ośrodka kinematografii na myślenie Amerykanów o polityce. Wskazuje, że proste, by nie powiedzieć prostackie, zero-jedynkowe, manichejskie, westernowe obrazowanie rzeczywistości nie może mieć nic wspólnego z wyrafinowaną dziedziną polityki. Nie może być spowinowacone z domeną „artystów zwinnych rąk i zimnych nerwów”. Czarno-biały obraz rzeczywistości jest jednak tylko pierwszym grzechem uproszczenia popełnianym przez hollywoodzkich scenarzystów. Co gorsza, to, co jest jedynie konfundujące dla umysłowości amerykańskiej, dla polskiej może się okazać znacznie groźniejsze. Jak wiadomo, Platon wykluczył poetów ze swojej idealnej polis. Nie tylko dlatego, że wytwarzają oni niejako trzeci rejestr rzeczywistości. Również z tego powodu, że poeci w jego przekonaniu kreują zbyt olśniewające wizje, a poetyckie obrazy odbierają olśnionym wzrok i rozum. Jak kiedyś w Grecji, tak dziś w Polsce można się zastanawiać i obawiać, czy sztuczne obrazy nie wywierają na polityczne myślenie Polaków rujnującego wpływu. Naturalnie obrazy te nie wywodzą się obecnie z poezji, ale pochodzą z kina. Ściślej, z głównego nurtu kina amerykańskiego – jednego z najpotężniejszych narzędzi uwodzenia świata. Żywię obawy, że dewastacja myślenia Polaków o sobie, o świecie i o polityce w wyniku obcowania z amerykańskimi wysokobudżetowymi produkcjami może być większa niż u innych nacji. Nie chodzi tym razem o epatowanie w filmach erotyką, przemocą, narkotykami. Chodzi o to, że, po pierwsze, kino to przeobraża amerykańskie życie na romantyczną modłę. Tym samym zanurza je w oceanie skrajnego woluntaryzmu oraz wytwarza opaczny stosunek do reguł i procedur. Paradoks polega na tym, że bardzo wielu Polakom zdaje się to szalenie odpowiadać. Po drugie, amerykańskie kino komercyjne, odwołując się do stałego schematu, w którym na pierwszy plan wysuwa się trójca Freud-Rousseau-Dostojewski, działa antycywilizacyjnie, gdyż osłabia zdolność przyjmowania przez jednostkę odpowiedzialności za siebie. O ile nie musi to być bardzo groźne dla materialnie okrzepłych państw Zachodu, o tyle dla nas – społeczeństwa, które wciąż jest na dorobku – może się okazać niebezpieczne. Na pierwszy rzut oka uromantycznienie materii przedstawianej w amerykańskim kinie wydaje się w pełni zrozumiałe. Czyż zadaniem rozrywkowego filmu nie jest odrywanie ciężko pracujących i poddanych dyscyplinie ludzi od tzw. prozy życia? Czy kino nie powinno im dawać poczucia wyzwolenia od ogółu przymusów, jakim na co dzień podlegają? Pozwalając ludziom – istotom marzącym – pomarzyć, pełni ważną funkcję wentyla bezpieczeństwa. Kłopot w tym, że tworząc ów romantyczny świat – przez co rozumiem świat niezdeterminowany, lecz w pełni uzależniony od woli bohatera – filmy tworzą zarazem pewien wzorzec kulturowy. Podstawowy przekaz tego wzorca brzmi oczywiście: jesteś kowalem swojego losu. Jeśli ktoś przesadnie weźmie sobie do serca ten przekaz, zderzenie z pozafilmową rzeczywistością musi bardzo boleć. Ma ono jednak tę dobrą stronę, że prędko przywołuje do porządku. Niestety, ma też równocześnie złą stronę, gdyż nie eliminuje fantasmagorycznego i rozpowszechnionego wśród Polaków poglądu na temat natury polityki. Poglądu opartego na następującym rozumowaniu: chociaż moja indywidualna wola podlega niestety ograniczeniom, to żadnych barier nie napotyka wola ludzi sprawujących władzę. Tłumaczenie ludziom w Polsce, że polityka jest dziedziną podlegającą wielu przymusom – że jest ona, jak pisał Stefan Kisielewski, sztuką „poruszania się i robienia czegoś w okolicznościach danych, zastanych, na które ma się wpływ minimalny” – stanowi ciągłe wyzwanie. Jeszcze groźniejszym dla polskiej umysłowości aspektem amerykańskich produkcji jest krotochwilny, prawdziwie romantyczny stosunek bohaterów do fundujących porządek zasad i procedur. Przypomnę, że Denzel Washington i jemu podobni bohaterowie ratują świat, ponieważ w pewnym momencie odstępują od przestrzegania ustalonych reguł postępowania. Wybawiają z opresji, ponieważ porzucają wyćwiczone sposoby działania. Gdyby przestrzegali reguł, świat z pewnością bezpowrotnie by przepadł. Napoleon Bonaparte, twierdzący, że armię czyni zwycięską nade wszystko jej automatyzm działania płynący z doświadczenia – z liczby powtórzeń manewrów i z wielokrotności stosowania ich w boju – że te czynniki dostarczają oficerom i żołnierzom odwagi, cierpliwości i siły moralnej, nie znalazłby zrozumienia u hollywoodzkich scenarzystów.