Opera – sztuka dla mas?

Opera – sztuka dla mas?

Moim marzeniem jest, by zagrać cały „Pierścień Nibelunga” w 24 godziny Prof. Ewa Michnik, dyrektor naczelny i artystyczny Opery Wrocławskiej – W ubiegłym roku odbyła się premiera „Zmierzchu bogów”, czwartej części „Pierścienia Nibelunga”. Teraz jest Festiwal Wagnerowski. Czyli powrót do przedwojennych Nocy Wagnerowskich we Wrocławiu? – Jestem ogromnie szczęśliwa, że udało się nam zrealizować na scenie Hali Ludowej tetralogię „Pierścień Nibelunga” Ryszarda Wagnera. „Zmierzch bogów”, ostatnie ogniwo tego wielkiego projektu artystycznego, wymagał ogromu pracy. Całość to urzeczywistnienie jednego z największych przedsięwzięć Opery Wrocławskiej. Podczas czterech październikowych wieczorów mogliśmy obejrzeć wszystkie ogniwa tego dramatu muzycznego: „Złoto Renu”, „Walkirię”, „Zygfryda” i „Zmierzch bogów”. Począwszy od 2003 r., kolejne części cyklu prezentowane były oddzielnie. Teraz jesteśmy świadkami pierwszej powojennej realizacji całej tetralogii tu, we Wrocławiu – mieście słynnych przedwojennych Nocy Wagnerowskich. O tych nocach mówił nawet Norman Davies w swoim „Mikrokosmosie”. Śledząc historię Opery Wrocławskiej, pisał, jak dużą część jej repertuaru stanowiły kompozycje Ryszarda Straussa i Ryszarda Wagnera. – Opera Wrocławska to przecież nie tylko Wagner, ale i mnóstwo innych ogromnych produkcji, chociażby ostatnia „Carmen” w Hali Ludowej. Takich realizacji w Polsce nie mamy zbyt wiele. Jak to się zaczęło we Wrocławiu? – Te superprodukcje w moich projektach istniały już dawno, oczywiście pod wpływem wędrówek po Europie. Takie spektakle zazwyczaj odbywają się w krajach, gdzie jest dobry klimat, gdzie jest ciepło i mniej deszczu. Zawsze byłam zachwycona Weroną, tą niesłychaną ciszą, kiedy kilka tysięcy osób siedzi obok siebie i wspólnie przeżywa jakiś dramat, radość płynącą ze sceny, wzruszenie. To wspólne przeżywanie jest zupełnie inne w takim przypadku niż w kameralnym gronie w mniejszym teatrze. Oprócz tego jest jeszcze nastrój miejsca – teatr grecki, piękne, rozgwieżdżone niebo i lekki powiew ciepłego wiatru. To wszystko ma ogromne znaczenie dla percepcji sztuki. Od bardzo dawna myślałam o realizowaniu takich spektakli i szukałam ciekawych miejsc. Przygotowałam np. spektakle w Kopalni Soli w Wieliczce w latach 80., a także w ogrodach krakowskiego muzeum architektury. Po przyjeździe do Wrocławia w swoim programie, przed objęciem funkcji dyrektora, przedstawiłam, oprócz normalnych spektakli w budynku opery, wizję realizowania spektakli w plenerze i w Hali Ludowej. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że opera będzie w remoncie. Wrocław od dawna zachwycał mnie pięknymi miejscami – rewelacyjne plenery, kanały, rzeka, piękne, stare zakątki, uniwersyteckie sale barokowe, ale przede wszystkim niezwykłość na skalę europejską, czyli Hala Ludowa. Z jej historii dowiedziałam się, że była również pomyślana jako sala muzyczna i że w 1913 r. były tam zamontowane największe wówczas w Europie organy. Tam też wykonano „IX Symfonię” Beethovena, a także „Aidę”. – Pierwszym wielkim spektaklem w Hali Ludowej po wojnie również była „Aida”. – Tak, to było w 1997 r. Bardzo lubię nawiązywać do historii. W tamtym czasie we Wrocławiu odbywał się kongres eucharystyczny i dzięki temu hala została trochę odnowiona. Wcześniej była zamknięta i miała być otwarta dopiero na przyjazd Jana Pawła II. „Aida” miała premierę zaledwie trzy dni po kongresie. Pracowaliśmy bardzo szybko. O współpracę zwróciłam się od razu do realizatorów węgierskich z Opery Budapeszteńskiej, którzy organizują wielki festiwal w Szeged. Przywieźli ze sobą 12 tirów dekoracji, technikę, reżysera, scenografa, choreografa. My zapewniliśmy solistów, orkiestrę, chór i balet. Wtedy wrocławianie nas zaskoczyli. Na każdym spektaklu było po kilka tysięcy widzów. Bardzo im się podobała ta naturalistyczna dekoracja, sfinksy, wielbłądy. Widzowie, zamiast wyjść na przerwę, zaczęli robić sobie ze sfinksami zdjęcia. Bardzo byłam zadowolona z „Aidy” i od razu pomyśleliśmy o kolejnej produkcji, o „Carmen”, również z węgierską ekipą. I gdyby nie nasze trudne warunki finansowe, może nadal współpracowalibyśmy z Węgrami, może przy jakimś europejskim projekcie, ale oni byli coraz drożsi. Obliczyłam, że sprowadzanie dekoracji będzie kosztowało tyle samo, ile wyprodukowanie własnych. Własne dekoracje z kolei pozwoliłyby na powtórzenie spektaklu. Zdecydowałam się na to. Bałam się bardzo tej pierwszej produkcji. Wiedziałam, że tylko wprawny reżyser potrafi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2007, 2007

Kategorie: Kultura