Taniec to moje życie

Taniec to moje życie

Brak emocji na scenie obraża publiczność Oskar Świtała, tancerz Polskiego Baletu Narodowego – Jak się zostaje tancerzem najważniejszego zespołu w kraju, Polskiego Baletu Narodowego? – Droga wydaje się prosta i oczywista. Najpierw trzeba się nauczyć tańca klasycznego, skończyć szkołę baletową, gdzie nauka trwa dziewięć lat. W moim przypadku była to Ogólnokształcąca Szkoła Baletowa w Bytomiu. Potem abiturient zaczyna starania o przyjęcie do jakiegoś teatru, zgłasza się na tzw. audycje. Oczywiście wybiera teatry czy zespoły najlepsze, w których najbardziej chciałby otrzymać pracę, choć jednocześnie powinien zdawać sobie sprawę ze swoich możliwości. – Pan wierzył w swoje możliwości i wszystko poszło gładko? – Wierzyłem w siebie, ale nie od razu udało mi się spełnić marzenia. Najpierw oczywiście pomyślałem o zespole baletowym w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie. Zatelefonowałem trzy lata temu do ówczesnej dyrektor baletu Jolanty Rybarskiej, która zgodziła się na audycję, choć odpowiedzi, czy zostałem przyjęty, mogłem oczekiwać dopiero we wrześniu. Było to dość ryzykowne. Gdybym dostał odpowiedź negatywną, to starania o miejsce w zespole przesunęłyby się na następny rok, ponieważ w trakcie rozpoczętego sezonu pracę na etacie proponuje się bardzo rzadko. W związku z tym zadzwoniłem do dyrektora Teatru Wielkiego w Poznaniu Sławomira Pietrasa, który wyznaczył mi audycję dokładnie w tym samym dniu co dyrekcja w Warszawie. Po długich namysłach wybrałem Poznań. Zostałem przyjęty od razu, od razu także zaproponowano mi wyjazd na Międzynarodowy Festiwal Tańca – Lądeckie Lato Baletowe do Lądka-Zdroju, gdzie mogłem zaprezentować swoją pierwszą choreografię, ułożoną dla mnie przez Panią Beatę Wrzosek do III części „Fantazji C-dur” op. 14 Karola Szymanowskiego. – I tutaj zdarzyło się coś, na co liczy każdy młody artysta – został pan dostrzeżony. – Tak. Dyrektorem artystycznym festiwalu był wówczas Paweł Chynowski z Opery Narodowej, który po tym występie namówił mnie, bym nie rezygnował ze startu w balecie warszawskim, i polecił mnie uwadze dyrektor Rybarskiej. Już dwa dni później dostałem od niej telefon, by następnego dnia przyjechać na audycję. Nie było czasu na zastanawianie się. Audycja do patrzenia – Jak wygląda taka audycja? – To jest w zasadzie lekcja tańca klasycznego. Profesor zadaje ćwiczenie, pianista akompaniuje. Najpierw są ćwiczenia rozgrzewające przy drążku i na środku sali, potem trudniejsze, np. wariacje na jakiś temat. Zdarzają się także zadania a vista. – Jaka do tego jest muzyka? – Rozmaita. To mogą być fragmenty z klasycznych baletów, ale trafia się np. muzyka filmowa. Zależy to w dużym stopniu od fantazji pianisty. Tancerz musi nie tylko reagować na rytm i melodię, ale przede wszystkim umieć przekazać emocje. – Po audycji w Warszawie został pan przyjęty? – Tym razem dyrektor Rybarska zaproponowała mi już pracę od początku sezonu. Jestem jej za to bardzo wdzięczny, ale także dyrektorowi Pietrasowi, który zgodził się, abym przeszedł do Warszawy, mówiąc: „Idź, startuj z najwyższej półki!”. – W zespole baletowym jest kilka szczebli – zespół, koryfeje, soliści, pierwsi soliści. Czy udało się już panu awansować? – Jeszcze nie. Uważam, że tancerz powinien przejść wszystkie etapy i szczeble kariery. Sądzę, że chyba najtrudniej jest pracować w zespole, w grupie, bo tancerz jest tam odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale za wszystkich dookoła. To dobra szkoła, uczy pokory i szacunku do kolegów, co się bardzo przydaje w późniejszej karierze. Niekiedy zdarzają się przypadki, że nowo przyjęty tancerz od razu zostaje solistą, ale to dotyczy wyjątków, świetnie wyszkolonych technicznie, silnych indywidualności artystycznych. – Ale pan już tańczył solo w spektaklach Polskiego Baletu Narodowego? – Krótko po utworzeniu tego zespołu przez Krzysztofa Pastora pracowałem nad niewielką partią solową w jego balecie „Kurt Weill”, ale nie zdążyłem jej jeszcze zatańczyć. Występuję natomiast w balecie „Chopin. Artysta romantyczny” w choreografii Patrice’a Barta w roli przyjaciela Chopina, Tytusa Wojciechowskiego. Była to jednak postać nie tyle do tanecznego popisu, ile do stworzenia otoczenia dla głównego bohatera. A debiutowałem na warszawskiej scenie w ramach spektaklu „Tańczmy Bacha” w choreografii Krzysztofa Pastora „In light and shadow” („W światłocieniu”), gdzie właściwie każda partia była solowa. Żadnych ograniczeń –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 36/2010

Kategorie: Kultura