Orły dla każdego

Orły  dla każdego

Nominacje do Polskich Nagród Filmowych dowiodły, że jesteśmy producentami najwyżej kilku udanych filmów rocznie i niezliczonych festiwali, które te filmy nagradzają Polskie Nagrody Filmowe Orły mają ambicje o zakroju oscarowym – nagradzają we wszelkich możliwych kategoriach. Co umacnia wrażenie, że panują nad całą rodzimą kinematografią i nic, co wykazuje bodaj minimalny walor artystyczny, jurorom nie umknie. Nominuje się zarówno dźwięk czy kostiumy, jak i najlepszego reżysera, najlepszy film, a nawet najlepszy film europejski. W sumie 16 rodzajów dokonań, a pozostaje jeszcze uroczysta premia „osiągnięcie życia”, żeby był komplet. Pod patronatem honorowym Ministerstwa Kultury tytuły gromadzą w odnośnych rubrykach członkowie Polskiej Akademii Filmowej pod przewodnictwem pani Prezydent (!) Agnieszki Holland. Prawda, że brzmi to jak dzwon Zygmunta? Publicyści zdążyli już ponarzekać na tę napuszoną nomenklaturę, bo to ostatecznie branża nagradza samą siebie (w skład PAF wchodzi bowiem personel filmowy i ludzie kręcący się przy filmie) i trochę skromności nazewniczej wcale by jej nie zaszkodziło. Ale Polacy idą tu tropem europejskich potęg filmowych, które też mają swoje akademie i rozdzielają a to Cezary (Francja), a to Lwy (Czechy), a to Goye (Hiszpania). Nie mówiąc już o Amerykańskiej Akademii Filmowej, która obdziela Oscarami. Artystyczne kontra komercha Różnica między Ameryką i Europą jest subtelna, ale widoczna. Za oceanem Akademia Filmowa przypomina grono kibiców w wielkim wyścigu po sławę i pieniądze. W Europie natomiast akademie wspierają, podnoszą na duchu, umacniają i zachęcająco klepią artystów po plecach. I tłumaczą filmowcom, że jeśli nie dostali Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny, to nic się takiego nie stało, bo ostatecznie oni kręcą kino artystyczne, a tam, w Ameryce, to „czysta komercha”. Z tym, że z artyzmem też nie bywa najlepiej. Weźmy tegoroczne nominacje do Orłów: w konkurencji startowały 32 filmy, ale w nominacjach pojawia się ich znacznie mniej, najwyżej połowa. Przewijają się „Różyczka”, „Wenecja”, „Wszystko, co kocham”, oczywiście „Essential Killing” i jeszcze parę tytułów. Reszta przepada w niepamięci. W dodatku nominacje są nieproporcjonalne: w niektórych kategoriach jest ich więcej, w innych mniej. Co to znaczy? Że powstało sporo filmów, które okazały się kompletną pomyłką. Chociaż dotykały spraw, wydawałoby się, gorących, jak dziennikarstwo tabloidowe („Piksele”), narkomania („Hel”), alkoholizm („Handlarz cudów”), praca specsłużb („Zwerbowana miłość”). Co zaświadcza o tym, że nasza średnia filmowa nie jest zbyt wysoka. Teoretycznie powinno być tak, że na nośny temat da się ułożyć historyjkę i poprawnie ją opowiedzieć. Z tym jednak jest – słuchajmy głosu branży! – dość kiepsko. Filmy kręcone są metodą dodawania kolejnej sceny do poprzedniej, scenarzysta nie umie zadbać o rozstawienie kulminacji, historie nie trzymają napięcia, często to po prostu „żywe obrazy”. Bohater się nie rozwija, nie dojrzewa, nie przechodzi przełomów. Jest sobie – i tyle. Wszystko tak, jak gdyby francuska Nowa Fala z połowy lat 60. wcale nie miała zamiaru się skończyć. A te elektryzujące tematy? Toż to przegląd prasy! Jeżeli dziennikarz TVN 24 z pomocą koleżeństwa z archiwum zrobi o drastycznej kwestii felieton, widzowi to wystarczy i nie potrzebuje już filmowej rozprawki na zadany temat. Zauważmy przykłady. W ostatnich latach Orły dostawały przemiennie filmy, które nas poruszały, i takie, które pozostawiały nas obojętnymi. Oczywiście „Dług” (1999) wywołał dyskusję o etyce rodzimego kapitalizmu. Oczywiście „Wesele” (2004) odbiło się echem, bo stawiało interesujące hipotezy o duchowej kondycji polskiej prowincji. Ale już taki „Komornik” (2005), mimo pasjonującego bohatera, przeszedł bokiem. Nie mówiąc o przejawach filmowej kaligrafii Jana Jakuba Kolskiego („Historia kina w Popielawach”, 1998) czy Krzysztofa Zanussiego („Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”, 2000). I kwestia promocji. Orły żadnego twórcy nie wyprowadzą za granicę, nie umieszczą na zagranicznych festiwalach czy ekranach kinowych. Jeżeli film jest coś wart, da sobie radę sam, a dopiero potem branża może ten sukces pozytywnie skwitować. Zresztą kwituje się ten sukces zazwyczaj stadnie – nagroda ciągnie za sobą nagrodę, a ta kolejną i często jeden tytuł zgarnia pełną pulę. Weźmy „Plac Zbawiciela” (2006). Toż on zebrał przeszło 50 (!) liczących się nagród (w tym główne trofea

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 07/2011, 2011

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot