Uczciwie jest pisać o tym, co się zna

Uczciwie jest pisać o tym, co się zna

Z literatury można się nauczyć literatury

Zośka Papużanka – pisarka, nauczycielka języka polskiego. Autorka „Szopki”, za którą była nominowana do Paszportu „Polityki” oraz do Nagrody Literackiej Nike. Jej kolejna powieść „On” również była nominowana do Paszportu „Polityki” i otrzymała nominację do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Niedawno Papużanka wydała zbiór opowiadań „Świat dla ciebie zrobiłem”.

Wszystkie wigilie zlewają się w jedną, „jak zupa w wazie, którą Hania wniosła, w jedną kulkę chleba, w jedną gorzką pestkę śliwki z kompotu”. Z perspektywy czasu wszystkie święta, rodzinne uroczystości zacierają się w pamięci, ale wciąż powtarzamy rytuały. Często tradycja staje się już tylko pustą formą i bardziej zniewala, niż wzbogaca. Pisze pani o tym w „Szopce”, ale równocześnie pokazuje – też w tej książce – jak ojciec znajduje oparcie w przechowywanych we wspomnieniach wiejskich zwyczajach. Jaki jest pani stosunek do tradycji?
– Tradycja jest ważna; ja do rytuałów się przywiązuję i je lubię. Ale uważam, że powinno się je kultywować dopóty, dopóki nie staną się uciążliwe, zanim to, co piękne, zamieni się w banalne. Nie lubię świąt – jednych i drugich. Nie lubię tego nacisku – którego na szczęście nikt już na mnie nie wywiera – że trzeba umyć okna, upiec ciasto, zaprosić ciocię, której się nie znosi. Uwolnienie się od tego poczucia obowiązku przyniosło dużą korzyść mojej psychice. Równie ważne jak kultywowanie tego, co piękne i co ma znaczenie, jest przekształcanie tradycji w taki sposób, jaki nam odpowiada. Bo przecież nie o to chodzi, żeby stała choinka i było 12 wigilijnych potraw, tylko żeby przy stole siedzieli ludzie, którzy się lubią.

Ale czy zmodyfikowana indywidualnie tradycja jest jeszcze tradycją większej wspólnoty?
– Nie mam poczucia jakiejś ogromnej wspólnoty. Nie mam i chyba go nie potrzebuję. Wspólnota może być w tych granicach, w których chcemy; chyba ważniejsze jest, żeby ją budować na zdrowych, niewymuszonych zasadach, niż żeby była liczna. Wspólnota to ci, których lubię i którzy chcą ze mną przy tym stole siedzieć. I taką tradycję możemy sobie zrobić, jeśli już nam zbrzydła inna.

Krytykuje pani rolę matki karmicielki, która zadręcza siebie i rodzinę obowiązkiem wydawania jedzenia. To chyba też element naszej tradycji.
– Zapewne tak. To wynik tradycyjnego podziału obowiązków. Mężczyzna szedł do pracy, zarabiał, wracał i odpoczywał. Kiedy kobiety nie pracowały albo niewiele ich pracowało, naturalne było, że zajmowały się same domem, ale teraz tamta, dawno przyjęta rola coraz bardziej im ciąży. Na szczęście nasze społeczeństwo zaczyna sobie uświadamiać, że nie ma znaczenia płeć; liczy się, czy ktoś umie i chce coś zrobić. U mnie w domu nie ma żadnego sztywnego podziału obowiązków – ten, kto przychodzi pierwszy, robi to, co akurat potrzebne. Sprząta się, bo jest brudno, gotuje się, bo zaraz wrócą dzieci i wszyscy musimy coś zjeść.

A tradycja literacka jest ważna?
– Od niej – myślę – nie możemy się uwolnić. Ba! Nawet nie chcę od niej się uwolnić. Człowiek, który pisze i nie ma świadomości, w jakim świecie literatury znajduje się kartka, nad którą siedzi, okłamuje sam siebie. Myślenie o literaturze jako naczyniu, w którym krążą powtarzające się, korespondujące ze sobą motywy i które pozwala z siebie czerpać, jest mi bliskie. Bo przecież w każdym z nas tkwią fragmenty tego, co przeczytaliśmy, obejrzeliśmy; wiele mówi o nas język, jakim wyrażamy myśli. A ten język też wzięliśmy skądś. Jeśli chodzi o tradycję literacką w szkole…

No tak, pani uczy polskiego w jednej z krakowskich szkół.
– Otóż jeśli chodzi o tradycję literacką w szkole – musi zajmować ważne miejsce. Dzieciaki nie mogą nie mieć świadomości Kochanowskiego czy Mickiewicza. Natomiast jeśli naszym celem jest zachęcenie młodych ludzi do czytania książek, powinniśmy pokazywać im jak najwięcej literatury współczesnej, która mówi o ich świecie i którą oni chcą czytać. Zachęceni, sięgną po następne tytuły. Często coraz ambitniejsze. Do tradycji można więc przejść od literatury współczesnej.

Mówiła pani, że pani uczniowie bardzo chętnie czytają. Wszyscy narzekają, że Polacy rzadko spędzają czas z książką, skąd zatem się biorą pani sukcesy?
– Z tych statystyk mówiących o niskim poziomie czytelnictwa Polaków wynika, że najrzadziej sięgają po książkę panowie na emeryturze. Dzieciaków szkolnych bym broniła, bo one akurat coś przeczytać muszą, więc nawet jeśli są przymuszone – czytają. A jak ja je zachęcam do lektury? Kiedy omówimy wszystkie tytuły obowiązkowe, pozwalam im zaproponować coś, co by chciały przeczytać. Co już znają i chcą zaprezentować kolegom, o czym słyszały, co wydaje im się ciekawe. Dyskutują, uzgadniają i zgłaszają, a ja podejmuję decyzję, wybierając to, co może być źródłem ciekawych lekcji i wartością dla nich. Niedługo będziemy rozmawiać o „Igrzyskach śmierci”. To kawał dobrej literatury i będą z tego świetne lekcje.

W powieści „On” zawarła pani ostrą krytykę późnopeerelowskiej szkoły. Jak ocenia pani szkołę dzisiejszą?
– Jestem teraz mało wiarygodna, jeśli chodzi o takie oceny, bo pracuję w bardzo dobrej szkole prywatnej. Takie szkoły mają inne możliwości niż placówki państwowe. Myślę jednak, że bardzo wiele zależy od dyrektora, od tego, jaką szkołę chce stworzyć.

W dużym stopniu na pewno wiele od niego zależy, ale jest jeszcze do zrealizowania podstawa programowa, rozmaite wytyczne, terminy, papiery.
– Wszyscy narzekamy na podstawę programową, ja też – bo tam obok tytułów i problemów, które omawiam z młodzieżą z dużą przyjemnością, jest wiele książek, których już od dawna nie powinno być w kanonie. Ich czytanie dzisiaj sprawia wyłącznie kłopot i zniechęca na przyszłość do lektury. Nie znoszę żeromszczyzny, no po prostu nie znoszę, nie umiem powiedzieć młodym ludziom, że to dobre albo że warto. Nie mogę kłamać. Muszę być mobilna. Nauczycielstwo to taki zawód, w którym wielu ludzi szybko się wypala. Mamy 45 minut, kiedy trzeba być na najwyższych obrotach, potem 5-10 minut przerwy i znów 45 na maksymalnych obrotach, więc rzeczywiście zużywa się dużo energii. Pewnie dlatego spora część nauczycieli czuje zniechęcenie, ma poczucie beznadziejnego działania, które nikomu się nie przydaje. Kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Wtedy nie chce się sięgać po współczesne książki, bo Żeromskiego czy Nałkowską samemu omawiało się w szkole, znajdzie się więc w starych notatkach cytaty, zdefiniowane problemy. Po co przygotowywać lekcje w nowy sposób, skoro można się posłużyć wypracowanymi metodami. No ale nie wszyscy popadają w taki marazm i jeśli uczeń spotka choć jednego zaangażowanego nauczyciela, może spokojnie przejść przez szkolną edukację.

Co kazało pani zająć się literaturą? Mogła pani przecież dalej spokojnie sobie uczyć dzieci jak legion innych nauczycieli.
– Ale ja nadal uczę, nie mam z tym problemu. Nie planowałam wkroczenia do literatury. Kiedyś przeżywałam moment wahania, myślałam, czy nie zacząć czegoś zupełnie nowego. Ponieważ mam dużą umiejętność operowania słowem, mąż zaproponował: napisz książkę, wyślemy do pięciu wydawnictw, jak nikt nie odpowie, damy sobie spokój. Miałam dużo szczęścia, że „Szopka” została zauważona, bo przecież w tym samym czasie ukazało się wiele dobrych książek i nie zostały dostrzeżone.

Potem wyszła druga powieść, „On”, też zauważona, teraz zbiór opowiadań. Czyli polubiła pani to drugie życie – literackie.
– Nie umiem już się od tego uwolnić – to jest narkotyczne.

Co? Pisanie, obserwowanie czy roztrząsanie problemu: jak opisać to, co chodzi mi po głowie?
– Obserwowanie jest narkotyczne, a pisanie absolutnie wciągające. Dlatego nie stosuję tego narkotyku codziennie, tylko w dawkach – raz na jakiś czas, bobym się uzależniła zupełnie.

Czy słucha pani rzeczywistości wybiórczo? W „Szopce” i „Onym” zajmuje się pani ludźmi skrzywdzonymi. Ma pani słuch nastawiony na historie osób słabszych?
– Nie. Historie do mnie przychodzą. Siedzę w tramwaju i ktoś obok mnie rzuca takie zdanie, że muszę je od razu zapisać, albo ktoś opowiada mi całą swoją historię. Tak jak w opowiadaniu „Ursa maior”. Byliśmy na wakacjach we Włoszech, pewnego dnia podszedł do nas gospodarz, starszy człowiek, pokazał kamienie w ziemi i zaczął opowiadać, jak budował dom. Nie miałam pojęcia, czy mówi prawdę; był przekonany, że na sąsiednim wzgórzu stał zakon templariuszy i mistrz przychodził do niego na rozmowy. Opowieść tak się zapętliła w nim samym, że nie odróżniał prawdy od fikcji.

Czyli tworzył literaturę.
– Tak, miałam gotową opowieść do spisania.

Piękne jest ostatnie opowiadanie zbioru, „Cykada”. Rzecz się dzieje w starożytności.
– Zainspirowała mnie zawartość grobowca, pokazana w jednym z berlińskich muzeów. Dziewczyna, która zmarła tuż przed swoim ślubem, dostała od rodziców wyprawę na życie w zaświatach – zastawę jak z domku dla lalek, maleńkie kałamarze, lampki oliwne, wielką cykadę z kamienia, ikosaedr, orzech z bursztynu. Ten obraz był dla mnie poruszający.

Zakończenie jest filozoficzne. Zrozpaczeni rodzice mówią: wesele, pogrzeb każdy umie zorganizować, ale jak żyć potem, z brakiem? Co jest największym brakiem w ludzkim życiu?
– Odejście kogoś dla nas ważnego. Od kiedy doświadczyłam braku kogoś bardzo bliskiego, łatwiej mi się pogodzić ze strachem przed własną śmiercią. Jedyne, czego się w życiu boję, to odejście moich najbliższych. Ze wszystkim innym sobie poradzę.

Skąd przyszedł do pani pomysł na „Szopkę”? Z „Moralności pani Dulskiej”? Bo we współczesnych realiach powtarza pani schemat: małżeństwo hetery i safanduły, syn podobny do Zbyszka, córka do Meli.
– Zapolską oczywiście znam, ale pisząc powieść, wcale nie myślałam o tym dramacie. To jakoś samo się zrobiło. Ale – jak sądzę – to nic uchybiającego, gdy debiutantkę zestawia się z uznaną pisarką. Dla mnie to był zaszczyt. Poza tym to połączenie jest na płaszczyźnie interpretacji, do której każdy ma prawo.

A skąd się wziął Śpik, bohater książki „On”, człowiek dobry, porządny…
– Przede wszystkim bardzo poważnie zaburzony, mający trudności w dostosowaniu się do innych. Nigdy nie spełni oczekiwań rodziców, nie zostanie profesorem uczelni.

Ale jest po ludzku porządny i budzi sympatię, współczucie czytelnika. Był powód, dla którego wybrała pani takiego bohatera? Chciała pani uwrażliwić odbiorców czy akurat takie dziecko zdecydowała się opisać – bez podtekstów? Literatura ma nieść zawsze przesłanie czy można ją od tego uwolnić?
– Budzi współczucie, bo jest głupi i wyśmiewany. I niewiele z tego do niego dociera. Ja niczego nie chciałam, nigdy niczego od czytelnika nie chcę – on sam wybiera to, co z książką zrobi, jak ją przeczyta. Projektowanie tego przez autora albo wymuszanie na czytelniku później byłoby, moim zdaniem, przekroczeniem moich kompetencji. Skoro świadomie daję ten świat odbiorcom, to z pełną zgodą, że mogą w nim buszować i rozumieć go, jak chcą. Do niektórych ta powieść przemawia bardzo osobiście, inni lubią uogólnienia. Nie lubię myśleć o literaturze jak o przesłaniu. Z literatury można się nauczyć literatury tylko. Ale to już bardzo wiele.

Matkę Śpika, chyba jednak główną bohaterkę, każdy polubi.
– To są niesamowite rzeczy, jakie dzieją się z książkami, kiedy autor już je wypuści z rąk. W „Szopce” najważniejszym bohaterem miał być ojciec, a została matka. Hetera, która zdominowała go w fabule, przytłoczyła także w momencie lektury. Najpierw buntowałam się przeciwko takiemu odczytaniu, bo przecież chciałam napisać o czymś zupełnie innym! Potem pomyślałam o istnieniu niezależnego od autora życia książki, dostępnej już powszechnie. Podobnie stało się z „Onym”. Miała być opowieść o Śpiku, a nagle prawie wszyscy dostrzegają na pierwszym planie jego matkę, w której nie ma niezgody na Śpika, ale jest wieczna myśl, że jest matką takiego człowieka. Obwinianie się, próba znalezienia wyjścia, wreszcie odnalezienia w sobie prawdy.

Ja też w pani powieściach zwracam uwagę przede wszystkim na postacie kobiece. Jest pani pisarką feministyczną?
– Nie. Myślę, że nie. Bardzo mi przykro, że są na świecie ludzie, którzy bywają traktowani różnie ze względu na płeć. Nie powinno być takich różnic. Dlatego cieszę się, że są też ci, którzy walczą o równość. Natomiast ja nie mam jakichś wielkich inklinacji feministycznych. Być może dlatego, że sama nie doświadczyłam nigdy gorszego traktowania. Za to bardzo mnie drażni określenie literatura kobieca, oznaczające po prostu literacką szmirę. A piszę i prawdopodobnie pisać będę o postaciach kobiecych i z tej perspektywy, bo uczciwie i dobrze jest pisać o tym, co się zna.

Wydanie: 2017, 24/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy