Oscarowi laureaci, pretendenci, petenci

Oscarowi laureaci, pretendenci, petenci

Ruszyła filmowa giełda. Szkoda, że nas to nie dotyczy Tegorocznym faworytem pozostaje musical Damiena Chazelle’a „La La Land”, historia bardzo pogodna, wyśpiewana i wytańczona na ulicach Los Angeles. Również hołdownicza, a członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej wprost uwielbiają, jak jedno dzieło filmowe składa hołd drugiemu. A że „La La Land” rozgrywa się w kręgach show-biznesu, płyną te hołdy w stronę „Gospody świątecznej” (1942; dwaj broadwayowscy tancerze zakochani w tej samej koleżance) czy „Deszczowej piosenki” (1952; gwiazdy kina niemego mają kłopoty z filmem dźwiękowym). Wszystko w czasach, kiedy hołd składają sobie nawet poszczególne odcinki serii filmowych, np. jeden Bond drugiemu Bondowi albo jedna część „Gwiezdnych wojen” drugiej części. Ta tradycja, ta tradycja… Ryan Gosling gra pianistę jazzowego, więc fortepian brzmi tu miejscami echem Davida Brubecka czy Theloniousa Monka. Do tego te tanie mieszkanka, kawiarenki, stacje benzynowe – wszystkie jakby wprost wyjęte z obrazów Edwarda Hoppera. Ameryka przegląda się w lustrze i bardzo jest ze swojego odbicia zadowolona. Akademicy jednakowoż kochają też kino wystawne. Co nieco może więc ugrać Mel Gibson, twórca epopei wojennej „Przełęcz ocalonych” (sześć nominacji). Półgodzinna sekwencja bitwy o Okinawę z rozpruwanymi bebechami i fruwającymi kończynami śmiało zbliża się do pierwszych 30 minut „Szeregowca Ryana”, czyli lądowania aliantów na plaży Omaha. Poza tym „Przełęcz” to film kompaktowy, gromadzący atrakcje z różnych półek. Zaczyna się jako dziełko o trudnym dorastaniu Desmonda Dossa, autentycznego amerykańskiego pacyfisty (ojciec pijak i brutal), przechodzi w film biograficzny, psychologiczny, romans, gdy pojawia się ciepła dziewczyna z sąsiedztwa, wreszcie mamy klasykę frontową i finałowe akcenty pacyfistyczne. Tylko wybierać, przebierać, kupować… Ale amerykańscy jurorzy mają także inny nałóg – uwielbiają nagradzać filmy o ludziach efektownie skrzywdzonych i malowniczo upadłych, którzy „najwyższym wysiłkiem i w ostatniej chwili” dźwigają się z rynsztoka. Dobrze byłoby, gdyby bohater takiej historii był kaleką, schizofrenikiem, narkomanem, alkoholikiem, a co najmniej kobietą lub Murzynem. Z tej racji nie bez szans pozostaje film „Moonlight” (osiem nominacji), który streszcza dorastanie czarnoskórego chłopca w niebezpiecznych dzielnicach Miami. Matkuje mu miejscowy boss narkotykowy, bo matka chłopca to heroinistka, której towar dostarcza ten właśnie boss. Jakaś statuetka może przypaść z tego samego względu obrazowi „Fences” (cztery nominacje), w którym Denzel Washington, żyjący z tego, co inni zostawili w śmietnikach, próbuje się utrzymać na powierzchni życia w czarnych dzielnicach Pittsburgha w latach 50. Panowie i panie w potrzebie W kwestii Oscarów aktorskich nie doczekamy się zapewne sensacji na miarę zeszłorocznej statuetki dla boskiego Leonarda. Aktor ten został uhonorowany za najlepszą rolę męską w „Zjawie”, gdzie twarz (mocno podrapaną i przybrudzoną) chowa pod obfitym zarostem, trzyma ją z reguły w cieniu, a poza tym gra sylwetką, często plecami. Oscara dla panów w tym roku może dostać równie dobrze Ryan Gosling, jak i Andrew Garfield, który ściszonym aktorstwem oraz miarkowaną ekspresją sprostał wszystkim fazom historii opowiedzianej w „Przełęczy ocalonych”. A jeżeli trofeum przypadnie Denzelowi Washingtonowi („Fences”), także nikogo to nie zaskoczy, bo aktor od lat prezentuje grę wyrównaną, zresztą byłby to już trzeci Oscar w jego kolekcji. Ja kibicowałbym szczególnie Jeffowi Bridgesowi jako drugoplanowemu w filmie „Aż do piekła”. Ma już wprawdzie statuetkę za rolę starzejącego i staczającego się muzyka country w nudnym i przewidywalnym do bólu „Szalonym sercu” (2009), ale i w tym roku przydałoby mu się coś na wzmocnienie. Bo kiedy Jeff rozkręcał się w kinie lat 70., pretendował do tytułu najlepszego aktora swojego pokolenia. Tymczasem mijają lata i role, a on ciągle pretenduje. Może jednak zostać najlepszym staruszkiem (rocznik 1949) swojego pokolenia. Podobnie wygląda sprawa w kółeczku nominowanych pań. Na poziomie, do którego nas przyzwyczaiły, wykazały się: Meryl Streep (trzy Oscary w dorobku) jako „Boska Florence”, Natalie Portman (jeden Oscar) jako Jackie Kennedy oraz Isabelle Huppert (jedna nominacja), główna postać filmu „Elle”. Na Oscara dla posiadaczki miłej buzi, Emmy Stone („La La Land”), jeszcze stanowczo za wcześnie, choć amerykańscy akademicy lubią od czasu do czasu nagradzać hurtowo, dając „filmowi roku” statuetki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2017, 2017

Kategorie: Kultura