Czy płk Sauffenberg w zamachu na Hitlera świadomie oszczędził führera Czyn płk. Clausa Schenka von Stauffenberga, który przed 60 laty, 20 lipca 1944 r., dokonał zamachu na Hitlera, stając się dla Niemców symbolem oporu wobec systemu zła, ciągle przykuwa uwagę historyków i publicystów RFN, sprawiając, że im większy staje się dystans czasu, tym głębiej sięgają analizy faktów składających się na ciąg wydarzeń owego lipcowego dnia i okoliczności do nich prowadzących. Ten ze wszech miar pożądany krytyczny przegląd faktów, w sytuacji, gdy główni aktorzy wydarzeń, oddani katom, nie mogli świadczyć swoim słowem, dodaje ciągle nowych barw obrazowi, nie sprzyjając petryfikacji jednego banalnego wizerunku. Podstawowa od początku wątpliwość – dlaczego Hitler nie zginął? Z najbardziej znanych opisów przebiegu zamachu wynikać by mogło, że straceńczej determinacji i odwadze Stauffenberga nie towarzyszyła precyzja czynu, co wywoływało wrażenie, że w jednej osobie mieliśmy do czynienia z bohaterem, a zarazem dyletantem w posługiwaniu się materiałami wybuchowymi. Bo rzeczywiście z punktu widzenia celu zamachu, jakim miało być wyeliminowanie Hitlera, operacja zakończyła się fiaskiem. Tymczasem ustalono, że Stauffenberg to nie nowicjusz – był on absolwentem specjalnych kursów w posługiwaniu się ładunkami eksplodującymi. Jak więc ekspert, którym był w rzeczywistości pułkownik, mógł postąpić tak mało profesjonalnie, że bomba odpalona w baraku narad operacyjnych Hitlera nie doprowadziła do likwidacji dyktatora? Wyjątkowe szczęście tyrana? Załamanie się zamachowca? Jakaś nieprzewidziana okoliczność? Najbardziej dociekliwy okazał się berliński socjolog z wykształceniem historycznym, Dietrich Schmidt-Hackenberg, który podjął własne gruntowne badania, zwieńczone wydaniem książki formułującej szokującą z pozoru tezę, że Stauffenberg całkowicie rozmyślnie przeprowadził taki właśnie zakończony niepowodzeniem zamach! Przemawiać ma za tym, po pierwsze, to, że choć udało się przerzucić na teren Wolfsschanze dwa kilogramowe ładunki wybuchowe, Stauffenberg użył tylko jednego. Po drugie, nawet ten jeden wystarczyłby do uśmiercenia Hitlera stojącego przy stole z mapami, gdyby został odpowiednio ulokowany – albo pod ścianą baraku, a więc za plecami führera, albo z jego prawego boku, w rogu sali przeznaczonym na rozmowy. Stauffenberg mógł postawić teczkę z bombą, gdzie chciał – był w sytuacji uczestnika narady szczególnie uprzywilejowanego, traktowanego z atencją i wyrozumiałością jako osoba niepełnosprawna (stracił na froncie oko, prawą rękę i dwa palce w lewej). A będąc pięć dni wcześniej, 15 lipca, w kwaterze Hitlera, przez kilka godzin miał możliwość dokładnego i fachowego zapoznania się z miejscem planowanego zamachu. Nie wybrał jednak punktu zapewniającego maksymalną skuteczność detonacji. Odwrotnie – ładunek znalazł się tam, gdzie skutki eksplozji mającej za cel Hitlera, były najbardziej ograniczone! Odtwarzając bowiem precyzyjnie wnętrze, a nawet umeblowanie baraku narad, Schmidt-Hackenberg ustalił to, co przeoczyli inni – że długi na sześć metrów stół z mapami miał nie dwa wsporniki, ale trzy – dodatkowo jeden pośrodku. Hitler stawał na lewo od tego środkowego. Teczka z bombą została ulokowana zaś za prawym końcowym wspornikiem, tworząc układ, w którym führer był oddzielony od ładunku dwoma masywnymi przeszkodami, nie licząc solidnego, litego blatu ograniczającego siłę fali uderzeniowej. Tak więc eksplozja zbyt oddalonego, na dodatek pojedynczego ładunku okazała się niegroźna dla Hitlera. Skończyło się na poszarpanych w strzępy spodniach dyktatora i stojącego po jego prawej stronie gen. Adolfa Heusingera (późniejszego pierwszego dowódcy Bundeswehry). Tylko ci, którzy stali najbliżej, ponieśli śmierć… Schmidt-Hackenberg bagatelizuje opinie, że złe usytuowanie bomby mogło być skutkiem np. przesunięcia teczki przez adiutanta feldmarszałka Keitla. Nawet gdyby tak się stało naprawdę, za ważniejszy argument przemawiający za swoją tezą uznaje brak drugiego ładunku i nieumieszczenie teczki w miejscu idealnym dla skutecznego zamachu. Autor odrzuca też opinię, że nietrafny wybór umieszczenia bomby mógł być wynikiem dekoncentracji czy zdenerwowania Stauffenberga – nikt z tych, którzy wtedy zetknęli się z nim w Wolfsschanze, a było ich wielu, nie dostrzegł cienia zdenerwowania. Pułkownik był opanowany, działał z zimną krwią, co sprawdziło się skutecznie także przy pokonywaniu stref bezpieczeństwa podczas powrotu do Berlina, gdzie razem ze swoim adiutantem pomocnikiem stanął tej samej nocy przed plutonem egzekucyjnym na podwórcu gmachu Wehrmachtu przy Bendlerstrasse. Autor
Tagi:
Janusz Roszkowski









