Paćkam, paćkam, aż się obraz namaluje

Paćkam, paćkam, aż się obraz namaluje

Z wystaw najbardziej pasjonują mnie wystawy sklepowe, głównie te ze sprzętem elektronicznym Rozmowa ze Zdzisławem Beksińskim – W młodości marzył pan, żeby zostać reżyserem filmowym, a nie malarzem. Jakie filmy by pan dziś robił? – Zawsze byłem entuzjastą wypowiadania się poprzez montaż, najprawdopodobniej robiłbym coś, co formalnie zbliżone byłoby do dzisiejszych teleklipów muzycznych. Fabuła nigdy mnie nie interesowała, zresztą w moich obrazach też nie jest ważne, co przedstawiają, tylko jaki klimat tworzą. Oczywiście, są teleklipy i teleklipy. Większość to sieczka. Chodzi mi o pewną architekturę klipu, która powoduje, że można go traktować jako całość, niekoniecznie posiadającą spójność treściową, raczej spójność wizualną i czasoprzestrzenną – jednym słowem, coś w rodzaju muzyki. – Dlaczego zamiast do filmówki trafił pan na politechnikę? Co pan robił, zanim odkrył pan malarstwo? – To ojciec wybrał dla mnie studia, zdecydował, że pójdę na architekturę. A że byłem grzecznym dzieckiem, posłuchałem. Przez trzy lata po studiach musiałem odrabiać nakaz pracy, byłem zatrudniony na różnych budowach. Zacząłem rysować w trakcie pracy na budowie i chyba związane to było także z tym, że umarł mój ojciec i przestałem odczuwać wewnętrzną potrzebę sprostania temu, czego ode mnie oczekiwał. – Gdyby wtedy ktoś powiedział, że zostanie pan sławnym malarzem… – Nie pamiętam, o czym myślałem. Rysowałem od dzieciństwa, ale nie sądziłem, że to stanie się moim zawodem. Matka chciała wprawdzie, żebym był artystą, ale myślała chyba o karierze pianisty. – Uczył się pan grać? – Tak, uczyłem się dwa lata, dopóki spłonka z rtęcią piorunującą nie urwała mi palców. Fortepianu nienawidziłem i była to wina pani, która mnie uczyła. Gdyby zamiast dbałości o rozluźnienie mojej ręki zaczęła od teorii, byłbym dziś może kompozytorem. Powiedziałem kiedyś ojcu, że chciałbym, aby pierwsza bomba, która spadnie, rozwaliła ten cholerny grat. Niebiosa wysłuchały mnie, ale con alcuna licenza. – Musiało być panu ciężko, skoro sam uczył się pan malarstwa. – Wcale mi to nie przeszkadzało. W końcu akademie uczyły tego, czego nauczyć nie sposób, czyli wrażliwości artystycznej, zamiast uczyć tego, czego nauczyć można, czyli technologii. W Polsce za komuny wyszły dwa podręczniki o technologii malarstwa, z nich się uczyłem. – Próbował pan wszystkich technologii? – Nie. Nauczyłem się, które farby z którymi można w sensie chemicznym mieszać, co dzisiaj już nie jest aktualne, bo każda firma na świecie produkuje farby nadające się do mieszania, a ewentualne wyjątki wyraźnie oznacza. – Jaką ma pan ulubioną technikę? – Paćkam, paćkam, aż się obraz namaluje. Mój obraz powstaje trochę jak rysunek konferencyjny. – Co to takiego? – Jak jest konferencja, każdy coś tam rysuje na papierze. Zwykle koty od tyłu. Czasem profile. Ja w takiej sytuacji rysuję belkę w przekroju, czyli najpierw kwadratowy przekrój, potem oś pionową i poziomą, później pogrubiam w środku. Typowa pozostałość po studiach na architekturze. Gdy byłem na studiach, rysowałem gołe panie, ale już mi minęło. – Nie maluje pan już aktów? – Maluję, ale to są akty tak daleko odrealnione, że często w ogóle aktu nie przypominają. Oczywiście, wymyślam te akty, nigdy nikt mi nie pozował. Nie mam w mieszkaniu miejsca do pozowania. Jeśli maluję akt, twarz, ukrzyżowanie lub architekturę, to dlatego, że jest w tym element stereotypu, a uwielbiam obracać się w zakresie stereotypu. Traktuję go jako temat wariacji. Temat musi być powszechnie rozpoznawalny, bo inaczej nie daje się śledzić wariacji. To jest to samo, co w muzyce. – Na jakich mistrzach malarstwa najwięcej się pan nauczył? – Wielu ich było, zmieniali się. Kiedy byłem młody, najwięcej podpatrywałem z Grottgera. – Z Grottgera? Sądziłam, że raczej podpatrywał pan Breughla, Boscha, surrealistów. – Zżynając we wczesnej młodości z Grottgera, nie zwracałem uwagi na podniosłą treść i upozowane sceny, ale jak fałd został zrobiony, jak światło wyszło na szwie od koszuli. Ja tak zwanej treści nie zauważam nawet w kinie. To aspekt, który dla mnie nie istnieje. Interesuje mnie ukazywanie, a nie przekazywanie. Jestem pełen podziwu dla Boscha i Breughla, szczególnie dla Breughla, ale to nie moja działka. To jest inne myślenie o malarstwie: gładkie malowanie alla prima od lewego górnego rogu do prawego dolnego,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 28/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska