Gęba Gombrowicza

Gęba Gombrowicza

Powiedział: zmień temat doktoratu, niech będzie o mnie. Napiszę ci go w dwa tygodnie, a potem wyjedziemy

Rozmowa z Ritą Gombrowicz – wdowa po Witoldzie Gombrowiczu, urodziła się w Montrealu. Jest francuskojęzyczną Kanadyjką z Quebecu. Studiowała filologię romańską, na paryskiej Sorbonie pisała doktorat o twórczości Colette. W tym czasie poznała Gombrowicza (w maju 1964 r., w opactwie Royaumont pod Paryżem) i wyjechała z nim do Vence w październiku 1964 r., gdzie mieszkali do jego śmierci w 1969 r. Od 1970 do 1977 r. mieszkała w Mediolanie, zaś od 1977 r. – w Paryżu.
Rita Gombrowicz od ponad 20 lat zajmuje się popularyzowaniem twórczości swego męża: organizuje wystawy, prowadzi wykłady. Doprowadziła do wydania wszystkich dzieł pisarza w Polsce, w 1986 r., zadbała też o tłumaczenie jego książek na liczne języki. Sama jest autorką dwóch książek o pisarzu: „Gombrowicz w Argentynie” i „Gombrowicz w Europie”. Od 1993 r. jest patronką Międzynarodowego Festiwalu Gombrowiczowskiego, który odbywa się w Radomiu.

Czy kiedy poznała pani Gombrowicza, był już sławny? Znała pani jego książki?
– Nie znałam jego książek. Pojechałam do opactwa Royaumont, żeby w zaciszu skończyć pracę doktorską o twórczości Colette. On był tam na kuracji po pobycie w szpitalu. Wiedziałam o nim niewiele, że jest późno odkrytym pisarzem awangardowym. Pierwszy raz zobaczyłam go w jadalni w Royaumont. Był ubrany na biało, biła z niego jakaś dystynkcja. Potem spotykaliśmy się często w parku. Spacerowaliśmy, dyskutując o filozofii, literaturze, muzyce i malarstwie. Wydawał mi się takim współczesnym Sokratesem. Opowiadał mi o sobie, o swoim kraju, do którego bardzo tęsknił. Był silną, magnetyzującą osobowością. Urzekł mnie. Któregoś dnia, kiedy opowiadałam mu o mojej rozprawie doktorskiej na temat Colette, powiedział do mnie: „Daj spokój, po co masz pisać o Colette? Cóż to za pomysł? Cóż to za pisarka? Lepiej zmień temat pracy, niech będzie o mnie. Sam ci ją napiszę w dwa tygodnie, a potem wyjedziemy”. Ta niespodziewana propozycja wspólnego wyjazdu nawet mnie wtedy nie zaszokowała, wydawała mi się jakaś taka oczywista…
Miał wtedy 60 lat, a pani 25. Był stary i schorowany, a pani piękna, młoda i zdrowa. I po kilku tygodniach znajomości zdecydowała się pani wyjechać z nim do Vence, zostawiając nieukończoną dysertację, studia i przyjaciół. Nie bała się pani konsekwencji tego kroku?
– Może to się komuś wydawać nierozsądne, szalone albo głupie. On mnie zafascynował, zaczarował. Wywierał na mnie wpływ niemal hipnotyczny. Czułam, że to jest „ten mężczyzna”, na przekór okolicznościom. Od pierwszego spotkania miałam intuicję, że wejdzie w moje życie i je zmieni, że przeżyjemy razem coś niesamowitego, wielką przygodę. Byłam wtedy osobą młodą, zbuntowaną przeciw konwenansom – i nie bałam się. Nigdy tej decyzji nie żałowałam. Zresztą już wtedy atrakcyjne wydawały mi się związki oparte na wzajemnej fascynacji intelektualnej, jak np. Jean Paul Sartre i Simone de Beauvoir. Banalne małżeństwo, dzieci, gromadzenie sprzętów domowych itd. – takie życie nie interesowało mnie. Osobowość Gombrowicza, jego niekonwencjonalny sposób bycia i myślenia gwarantowały mi, że nie będę się z nim nudzić, że nie popadniemy w banał.
A co się stało z pani pracą o Colette?
– Skończyłam ją wreszcie, w maju 1968 r., mimo kpiarskich uwag Gombrowicza.
Jaki wtedy był w pani oczach?
– Wrażliwy, samotny… Miał zniszczone zdrowie, a wcale o siebie nie dbał, dużo palił, co mu bardzo szkodziło. Był ironiczny, kpił ze wszystkiego, a najwięcej z siebie. Lubił rozmawiać z młodymi ludźmi, a młodzi za nim przepadali. Ale uwielbiał dyskusję – to był jego żywioł. Walka na słowa go podniecała. Wyróżniał się na tle innych ludzi: ubiorem, sposobem bycia, wyszukanymi manierami. Wtedy była we Francji moda na marksizm i wszyscy snobowali się na marksistów, a przy tym opływali w dostatek i jeździli drogimi samochodami. A on był zawsze z boku i nie miał niczego.
Gombrowicz miał opinię prowokatora, złośliwca i zarozumialca. Jaki był prywatnie, w domu?
– Dla mnie był łagodny i miły. Nie kłóciliśmy się, kiedy mieliśmy odmienne zdanie, zwykle mi ustępował. W domu chował pazurki, czuł się bezpiecznie.
Czyżby pięcioletni związek z Gombrowiczem był sielanką?
– O nie! Był trudnym człowiekiem, w dodatku nieprzewidywalnym. W pierwszym okresie wiele razy chciałam odejść od niego, ale miał na mnie tak silny wpływ, że nie potrafiłam się na to zdobyć. A kiedy zobaczyłam, że jest poważnie chory – ataki astmy były coraz gorsze – po prostu nie mogłam. Był dość kapryśny, w towarzystwie często okropny, ale potrafił też być duszą towarzystwa, organizował śmieszne gry i zabawy. Nie znosił snobów i różnych koneserów, a zwłaszcza kulinarnych.
Ponoć sam był smakoszem.
– Lubił jeść, a najbardziej lubił polską kuchnię. Uwielbiał czerwony barszcz, zsiadłe mleko z ziemniakami, sznycle. Czasem sam przyrządzał coś polskiego, mnie też nauczył kilku potraw.
Wydała pani niedawno drugą książkę o swoim mężu: „Gombrowicz w Europie”, a wcześniej „Gombrowicz w Argentynie”. 15 lat temu doprowadziła pani do wydania wszystkich dzieł pisarza w Polsce, czuwa pani nad tłumaczeniem jego książek. Stała się pani zarządcą jego spuścizny.
– Uważam to za mój obowiązek. Ale jego książki same się bronią, ja tylko im pomagam. Po śmierci Gombrowicza, w lipcu 1969 r., zostałam przez pół roku w Vence. Załamana nie mogłam się pozbierać bardzo długo. Miałam na jego punkcie obsesję. Zarządzanie spuścizną męża było dla mnie czymś w rodzaju terapii. Przez wiele lat nie mogłam się na niczym innym skupić zawodowo. Dopiero w latach 90. wróciłam do pracy wykładowcy na Wydziale Romanistyki na Uniwersytecie MacGill w Montrealu oraz do literatury francuskiej.
Jaki utwór Gombrowicza jest najbardziej popularny na świecie?
– „Dziennik”, który ma zresztą najwięcej pirackich wydań, w Rosji. Obecnie utwory męża są przekładane na 29 języków.
Czy to prawda, że w „Dzienniku” jest dużo zmyślonych historii? Że Gombrowicz nie mógł się powstrzymać od konfabulacji?
– Rzeczywiście dużo fantazjował. Wymyślał całe historyjki, pełne przemyślanych, fikcyjnych szczegółów. Za to o sobie pisał szczerze.
Czy fakt, że Gombrowicz był Polakiem, zwiększa zainteresowanie jego tekstami, czy przeciwnie?
– Może po roku 1980 zwiększał… ale też nie za bardzo. Nierzadko zdarza się, że gdy ludzie dowiadują się, że był Polakiem… spodziewają się, że jego teksty będą ponure, skomplikowane, niezrozumiałe, pełne opisów cierpienia. Jednym słowem, że to jakieś zagmatwane tragedie, w których nie wiadomo o co chodzi i żeby coś pojąć, trzeba przeczytać mnóstwo przypisów. Często podobne stereotypy są na temat awangardowych twórców.
Gombrowicz marzył o sławie?
– Jak każdy pisarz chciał być czytany. Był mieszaniną próżności i skromności. Czuł się niedoceniony. Żartował czasem: kiedy już dostanę Nobla, kupię rolls-royce’a kabriolet, włożę do uszu kwiatki i przejadę pod oknami Instytutu Literackiego. I pokażę im język.
Ma pani czasem pokusę, żeby zrobić „gębę” Gombrowiczowi?
– Tak! Od lat marzę o tym, żeby ukazał się znaczek pocztowy z jego podobizną. Już sobie wyobrażam te listy z Gombrowiczem naklejonym na kopercie. Dopiero miałby „gębę”!

 

Wydanie: 2002, 26/2002

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy