Rozmowa z Kirą Gałczyńską, autorką książki „Zielony Konstanty”
Krytycy przedstawiali go jako błazna i tandeciarza
Jako jedyna z biografów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego dotarła pani do przodków ojca. Było to bardzo pracochłonne. Czy trud się opłacił?
– Prawdziwa biografia nie powinna bazować na mitach, domysłach i pobożnych życzeniach, a tak właśnie mój ojciec podchodził do przeszłości swej rodziny. W tej dziedzinie fakty nigdy go nie interesowały. O ileż przyjemniej było powtarzać, że wszyscy pierworodni synowie jego przodków nosili imię Konstanty, wszyscy od zarania byli kolejarzami. I tak to zostało w podręcznikach szkolnych…
Jako dorastająca dziewczyna pytałam: A gdzie panowie Gałczyńscy pracowali w XVI czy w XVIII wieku? W trakcji dyliżansowej? Ojciec bez drgnienia powieki odpowiadał: – Chodzili po polach, grali na cytrach, okarynach, a jeszcze wcześniej mieli wielkie, białe skrzydła i byli aniołami.
Może należało przystać na ten mit. Rodzina Wańkowicza nie spierała się z pisarzem, gdy twierdził, że jego ród wywodzi się od Matki Boskiej.
– Bo to była Matka Boska. Ja zaś postanowiłam dokładnie przyjrzeć się rodzinnym parantelom, aby zrozumieć niektóre zachowania ojca. Np. to, że zarówno w wierszach, jak i w życiu prywatnym wspominał swego ojca z dużą niechęcią. Mama też twierdziła, że dom jego dzieciństwa pozbawiony był nie tylko kultury i smaku, ale zwykłej pogody, tkliwości, troski o dzieci. Często powtarzała zdumiona: skąd on się tam znalazł? Skąd wzięła się jego wielka muzykalność, wyrafinowany smak, potrzeba stałego uczenia się, nieomylne wyczucie plastyczne?
Nic temu nie sprzyjało, może geny odziedziczone po dalszych przodkach?
– Marian, dziad poety, folwarczny parobek, wżenił się w zamożną rodzinę piwowara. Z akt prezentujących losy sześciu pokoleń rodu Gałczyńskich wynika, że mieszkali na wsi, żaden z mężczyzn nie miał własnego gospodarstwa, wszyscy pracowali na pańskim. Ciągle coś ich gnało, lubili zmieniać adresy, aż dowędrowali do Warszawy. Pieniądze zdecydowanie się ich nie trzymały. Szymon, pradziad poety, gdy zawierał małżeństwo z Marianną Rutkowską zapisany był jako włościanin; gdy umierał, podano przy jego nazwisku – żebrak.
Czy pani matka naprawdę była gruzińską księżniczką? Może i to poeta wymyślił, bo świetnie pasowałoby do postaci „srebrnej”, chmurnej Natalii.
– Tu akurat nie ma licentia poetica. Rodzice mamy, Natalii Awałow, tak brzmiało jej panieńskie nazwisko – mieszkali w Kaliszu. On był kornetem 15 Aleksandryjskiego Pułku Dragonów i rzeczywiście pochodził ze starego, majętnego rodu Borżomich w Gruzji. Przeniesiony służbowo do Kalisza, został przedstawiony na balu córce naczelnika powiatu, pannie Wierze Pietrownie. Oświadczył się. Z tego związku urodził się syn – Mikołaj i córka – Natalia. Gdy wybuchła I wojna światowa, korneta Konstantina Nikołajewicza wezwano do Rosji. Trafił na front rosyjsko-turecki na Kaukazie. Tam został ranny. Babcia Wiera podążyła za nim, dotarła aż do Kaługi. Ale rozgorzała rewolucja, nie było szans na dalsze poszukiwania. Babcia wróciła do Polski przekonana, że męża zabili czerwoni. Tyle że nie miała dowodów.
Przeżył zawieruchę?
– Tak. Po latach zdołałam się dowiedzieć, że dziadek dostał się do niewoli tureckiej, potem wpadł w ręce bolszewików, ale miał szczęście – oddział potrzebował stajennego, a Konstantin Nikołajewicz miał wielką pasję – konie. A po rewolucji wrócił do Gruzji, samotny zamieszkał nad rzeką Kurą. I tam umarł. Nigdy nie dowiedział się, że miał zięcia poetę.
Udało się pani znaleźć kilka nigdzie nie publikowanych wierszy ojca. Czy prawdą jest, że poeta często palił swoje utwory i wtedy przepadały bezpowrotnie, bo przecież nie pisał tym swym słynnym, zielonym atramentem przez kalkę?
– Mama próbowała temu przeciwdziałać, ale beż większego powodzenia. Wiele lat po śmierci ojca opowiedziała mi o jego złych okresach, jak to nazywała. Objawiających się melancholią, wewnętrzną pustką, nerwowymi lękami, bezgranicznym znudzeniem. Nie był w stanie napisać nawet najbłahszego listu. Nie czytał, nie słuchał muzyki, nie pił kawy. Bezmyślnie przerzucał gazety, chodził z kąta w kąt. Po kilku dniach takiego życia zaczynał pić wódkę. Te okresy zawsze przychodziły po miesiącach pracy, inspiracji, wielkich uniesień.
Gałczyński był więc alkoholikiem?
– Lekarze upierali się przy chorobie psychicznej, zwanej cyklotymią. Nie wiem, czy tak rzeczywiście było. Jedno jest pewne: za wrażliwość, twórcze uniesienia, ojciec płacił bardzo wysoką cenę. Kiedyś powiedział mamie: moja praca jest chorobą.
Dlaczego pani wyciąga na jaw tak bolesne, rodzinne tajemnice?
– Aby skończyć z głupią i najzupełniej niepotrzebną ojcu legendą o jego alkoholowym świecie, w którym, jak chcą niektórzy krytycy jego twórczości, bez wódki nie potrafił niczego stworzyć.
Inna ciemna karta w życiu Gałczyńskiego to jego współpraca z twórcą faszyzującego pisma „Prosto z mostu” – Stanisławem Piaseckim.
– To była zima 1936 roku. Rodzice mieszkali w Wilnie. Ojciec był w złej formie, snuł się po kątach, w mieszkaniu – bieda. I właśnie wtedy nadszedł list od Piaseckiego. Pisał, że od pewnego czasu pilnie czyta wszystko, co Gałczyński drukuje i chce mu udostępnić łamy swego nowego pisma, tworzonego dla inteligentnego czytelnika, nie kawiarnianego snoba. Widocznie brzmiało to sugestywnie, skoro wokół “Prosto z mostu” skupiły się największe ówczesne nazwiska: Aleksander Świętochowski, Zofia Kossak, Ksawery Pruszyński, Parnicki, Andrzejewski. Czy można dziwić się poecie, że przyjął propozycję Piaseckiego? Zresztą pismo w pierwszym okresie zachowywało pozory ponadpartyjnej trybuny.
Ale kiedy Gałczyński napisał nie przynoszący mu chluby „List Do Przyjaciół”, było już oczywiste, że tygodnik jest organem Obozu Narodowo-Radykalnego. Tym listem poeta zapracował na miano antysemity, w pewnych kręgach żywe do dziś.
– Ojciec żałował i wstydził się tych słów do swej śmierci, a pokutował za nie do końca swych dni.
Andrzej Drawicz po latach zauważył, że w „Prosto z mostu” uczuciami Gałczyńskiego sterowano umiejętnie i chłodno.
– Wyciągano je jak króliki z cylindra – w każdej dogodnej dla adwersarzy chwili. Czasami ojciec zdawał sobie z tego sprawę choć politycznie był dzieckiem we mgle. Świadczy o tym choćby wiersz: „Jak szpicel, trzymasz przy mnie straż / Jedziemy. Jedziemy. / Twarzą w twarz / Dalecy. I przyczajeni”. Ten szpicel to Piasecki.
Ale w roku 1938, gdy w „Prosto z Mostu” pojawiło się coraz więcej wypowiedzi faszyzujących i na znak protestu redakcję opuszcza Zofia Kossak i Jerzy Andrzejewski, Gałczyński pozostaje. Dlaczego nie decyduje się na ten krok, przecież skądinąd wiadomo, że domaga się od Piaseckiego potępienia pałkarzy z tzw. getta ławkowego?
– Bo ojciec zachował swój dziecinny sposób widzenia i rozumienia świata. Wystarczyło mu, że redaktor obiecał, że to już nigdy się nie powtórzy. (Rzecz jasna, nie dotrzymał słowa).
Pomówmy o „srebrnej” Natalii. Pani matka jest najbardziej uwielbianą kobietą w polskiej poezji, tysiące zakochanych wyznawało swe uczucia strofami Gałczyńskiego. Tyle czułości, a w praktyce… wyraźne ociąganie się, gdy już można było wrócić do kraju. Czy miał rację Zygmunt Mycielski, twierdząc, że pani ojciec potrzebował mistyfikacji, kalamburu i włosów Izoldy, aby dwoić i troić rzeczywistość – tak jak dwoił i troił swój rzeczywisty stosunek do żony. Dlaczego po powrocie z obozu nie przyjechał zaraz do was do Krakowa?
– Z wielu powodów. Również osobistych. U schyłku okupacji w stalagu ojciec poznaje dwie kobiety, z którymi wiąże go jakieś uczucie: najpierw Marię Stobiecką (co prawda w późniejszych listach nazywa ją siostrą). Jakby tamtego uwikłania było za mało, następnie wiąże się z Lucyną Wolanowską, lwowianką, więźniarką Ravensbrück i Oświęcimia. Zamieszkują razem, w styczniu 1946 roku rodzi im się syn. Otrzymuje imiona, a jakże, Konstanty Ildefons…
…którego poznała pani w 1990 roku, gdy szukał w Polsce śladów nie znanego mu ojca. A przyjechał z daleka, aż z Australii.
– Tak, to niezwykła historia, opisałam ją w osobnej książce. Ale wróćmy do schyłku 1945 roku. W Polsce rozchodzi się wiadomość o śmierci poety. Powtarzają ją niemal wszystkie gazety w kraju. “Tygodnik Powszechny” drukuje wspomnienie pośmiertne pióra Jerzego Turowicza. Nawiasem mówiąc, jest to jedyny za życia ojca głos pełen zachwytu dla jego ogromnego talentu. Nigdy później poeta nie dostąpi już podobnej łaski. Ze szpalt gazet, z mównic mniej lub bardziej oficjalnych, będzie słyszał jedynie pouczania lub zgoła wymyślania. Lechoń napisze o zbydlęciałym Gałczyńskim, Jan Błoński, że nie można “zapominać o moralnych prosiętach, czasem niezwykle uzdolnionych, takich jak choćby Gałczyński”.
Wiadomość o śmierci, na szczęście, okazała się nieprawdziwa. Teraz pozostało pani mamie już tylko czekać na statek z repatriantami – w niepewności, bo krążyły wieści, że Gałczyński nie zdecyduje się na powrót do kraju. Nadszedł marzec 1946 r. W Gdyni z trapu zszedł poeta i towarzysząca mu kobieta. Czy była to Maria Stobiecka?
– Tak. Pierwsze dwa tygodnie ojciec spędził na Wybrzeżu. Maria Stobiecka twierdzi, że część tego czasu po prostu przechorował. Niezawodnie gnębiło go poczucie jakiejś bezsilności psychicznej wobec nowej rzeczywistości, w której się znalazł.
Ale pozbierał się.
– I to dosyć szybko. Podczas gdy jedni oczekiwali po nim tonu pokutnego, ekspiacji za przeszłość, inni kontynuowania dawnej linii w przystosowaniu się do nowych warunków, w ojcu dojrzało coś, co szło w całkiem innym kierunku. Zjawił się styl “Bachusa demokracji”, jak się sam nazwał.
Bardzo znamienne są z tego okresu dwa wiersze. Pierwszy, napisany w Gdyni, w kilka dni po zacumowaniu okrętu z Antwerpii: „I zjechali się wszyscy grzesznicy / pod stopy Bogurodzicy / łodziami i okrętami / Dała każdemu po rubinie / – Będzie świecił ci – mówi – nie zginiesz / Odpłynęli grzesznicy na głębiny / z sercami krzyczącymi jak orkiestry / potopiły się w morzu rubiny / zaplątały się w wodorosty…”. Drugi, powstały 20 dni później, pod tytułem „Zachłysnąć się tobą” kończą następujące wersy: „Niech to będzie nasz marsz udręczony / niech do gardła przyschnie nam język /wydźwigniemy pod strop wygwieżdżony / nasze dzieło. I ono zwycięży”.
– Te wiersze dzieli nie kilka dni, lecz cała epoka.
Ale „Bachus demokracji” nie dręczy się marszem. On pije wino z „Zieloną Gęsią”.
– Przez blisko 4 lata “Najmniejszy Teatr Świata” szargał wszystko, co święte: epokę dziejową, patos Ignacego Paderewskiego, Matejkę, wieszczów, emigrację, Moniuszkę i jodły na szczycie, wieżę mariacką, Salę Senatorską na Wawelu. Odpowiedzią były anonimy od szczerych lub prawdziwych Polaków jako przejaw zbiorowego oburzenia.
Coraz donioślej krzyczeli też koledzy po piórze. Pani bez zahamowań przytacza te wypowiedzi. Zestawienie niektórych nazwisk z cytatem jest jak włożenie kija w mrowisko. Dla mnie była to lektura szokująca. Jan Kott np. napisał, że miliony czytelników „Przekroju” zmuszonych zostało do czytania „Zielonej Gęsi”. (…) Podziwiam odwagę redaktora, ale wątpię, czy z punktu widzenia racjonalnej polityki, właśnie od „Zielonej Gęsi” należało rozpoczynać artystyczną edukację czytelników najpopularniejszego pisma w Polsce.
A zdaniem Stefana Kisielewskiego: „Gałczyński produkuje dla pieniędzy bełkot (…), na który otrząsa się cała myśląca i artystycznie wrażliwa Polska”.
– Podczas, gdy krytycy przedstawiają mego ojca jako błazna, koledzy po piórze powtarzają opinie o zapijaczonym tandeciarzu, on to wszystko puszczał mimo uszu, on swoje wiedział! Musiał wrócić do kraju, nie wyobrażał sobie poetyckiego bytowania gdzie indziej. Miał jedną Polskę, tę zniewoloną. I w niej musiał odnaleźć swoje miejsce. Prof. Andrzej Gronczewski twierdzi, że Gałczyński był Don Kichotem, który umiał rozświetlić nawet wnętrze klatki, w jakiej los go zamknął. Był zawsze gotów poetycko – do ozłocenia klatki. Wszędzie tam, gdzie mogła być ona ustawiona – choć żałosna, uboga, okrutna. Proszę mi wskazać poetę, który do zjazdu szczecińskiego ZLP, słynnego z narzucenia twórcom socrealizmu, napisał tyle pięknych wierszy, żywych i dziś.
Ale, z drugiej strony, wiele wierszy Gałczyńskiego z okresu apogeum socrealizmu miało charakter swoistych wyliczanek: były tam pochody uroczyste, sztandary, dzieci, matki, murarze. Pani sama to przyznaje.
– Po latach Andrzej Drawicz powiedział mi, że ojciec nie miał nic przeciwko temu, żeby pisać i tworzyć literaturę zaangażowaną. Ciągle próbował, naginał się. Ale niewiele z tego wychodziło. Zaczęto go atakować, oskarżając to o formalizm, to znów o drobnomieszczaństwo.
Kulminacyjnym punktem tego okresu stał się zjazd ZLP w Warszawie, w czerwcu 1950 roku. Głównym referentem był Ważyk. Twórczość żadnego z omawianych poetów, prozaików, dramaturgów nie została poddana tak druzgocącej ocenie, nie zajęła tyle miejsca w ogromnym referacie, co Gałczyńskiego. Ważyk stale powoływał się na Bieruta. Twierdził, że „im mniejsza dojrzałość ideowa pisarza, im słabsza więź z postępowym nurtem, tym łatwiej te naloty nadgryzają poezję, (…) Z wierszy Gałczyńskiego wyłania się filisterski kącik z koteczkiem i firankami”. Po zakończeniu wystąpienia Ważyka rozległy się liczne oklaski.
– Muszę oddać sprawiedliwość Andrzejewskiemu: on jeden protestował. Ale to nie miało znaczenia. Uwagi politruka Ważyka równały się śmierci cywilnej. I taka nastąpiła. Przyszedł całkowity zakaz druku, występów w radiu, spotkań z czytelnikami.
Jak poeta znosił tę zmianę losu?
– Następstwem restrykcji, ostracyzmu towarzyskiego, stała się kolejna, głęboka depresja psychiczna, z owym typowym dla ojca w takich sytuacjach szukaniem pomocy w alkoholu. Marian Eile, naczelny “Przekroju”, mówił mi, że wielu zjazdowych napastników usprawiedliwiało się potem, że takie były czasy, bo to wojna w Korei itd. Nie spotkał nikogo, kto by oświadczył: wyrządziłem dużą krzywdę Gałczyńskiemu, wstyd mi. W końcu ojciec jakoś się pozbierał i wziął się za poemat o ukochanym kantorze, Bachu. Ale praca szła mu z piekielnym trudem, z nieznanym dotychczas mozołem.
Karl Dedecius uważa, że to muzyka nie pozwoliła mu zginąć.
– Na szczęście, przez całkowity przypadek, poeta odnajduje swoją Arkadię, swoje wymarzone miejsce na ziemi, którego od lat poszukiwał, przenosząc się z miasta do miasta, z jednego domu do drugiego…
Leśniczówkę Pranie?
– Tak. W “Kronice olsztyńskiej” pojawia się motto ze “Snu nocy letniej” Szekspira: “I wieczne lato świeci w moim państwie”. Jest szczęśliwy. Na serce kładzie sobie “mech jak opatrunek”. Tam jesienią tworzy poemat “Niobe”. I choć w Warszawie wszystko po staremu: publikować nie wolno, przesłana do “Przekroju” “Kronika olsztyńska” leżakuje w szufladzie Eilego – ojciec nie załamuje się, tworzy poemat o Stwoszu.
Andrzej Stawar twierdzi, że był tam pierwiastek osobisty: „Tylko jednej figury dla siebie mistrz nie umiał wyrzeźbić – jaskrawej kurtyzany z puzonem”.
– A “Poemat dla zdrajcy”? Dla wszystkich było jasne, co poeta miał na myśli: oto na przełomie roku 1950 i 1951 Czesław Miłosz zdecydował o pozostaniu na Zachodzie, kiedy odwołano go do kraju z placówki dyplomatycznej. Taki sposób rozstania się z Polską mój ojciec uznał za zdradę.
Nie on jeden tak uważał.
– Kazimierz Brandys napisał na ten temat typowe, w guście epoki, opowiadanie pt. “Zanim zostanie zapomniany” – wydrukowała je “Nowa Kultura”. Notabene, kiedy Miłosz dostał Nobla, Brandys skazał swoje opowiadanie na niepamięć; po prostu zabronił je kiedykolwiek drukować. Ale wracając do lat 50., Miłosz został za granicą, paryska “Kultura” opublikowała jego oświadczenie wraz z pierwszym rozdziałem “Zniewolonego umysłu”. Polska emigracja przyjęła książkę i ucieczkę Miłosza na ogół bez zachwytu (Lechoń, Herling-Grudziński). W kraju na ten temat milczano. Ale po Październiku o książce zaczęto mówić i wówczas okazało się, że tamte pisarskie głosy potępienia gdzieś się rozmyły, na placu boju pozostał “karierowicz”, “dworak”, “cynik”, “socrealistyczny” poeta Gałczyński.
Krążyła opinia, że to ludowa władza zamówiła u Gałczyńskiego „Poemat dla zdrajcy”, w zamian obiecując rozmaite profity.
– To wszystko jest skłamane, łącznie z bajką o hojnym mecenasie. Przez siedem lat powojennych w naszym domu z trudem wiązało się koniec z końcem, a kiedy ojciec umarł, pozostało po nim 350 złotych. Nie istniały konta, oszczędności, majątki. Z mieszkania, które zajmowaliśmy, wyrzucono nas najszybciej, jak to było możliwe.
Wróćmy do roku 1951. ZLP organizuje dyskusję poświęconą twórczości Gałczyńskiego. Znów go osądzono.
– Atakował Artur Sandauer, bo “Gałczyński oddaje w poezji nastroje lumpenproletariackie”, a dziś potrzebny jest poeta walki. Sandauer deklarował: “Do tej walki ja będę stawał ze swymi możliwościami poetyckimi i chciałbym widzieć kolegę Gałczyńskiego przy mnie”. Putrament zaś twierdził, że “Niobe”, choć jest zjawiskiem poetyckim, stoi “na uboczu naszej rzeczywistości” i to “jest dla nas szkodliwe”.
Czy to dlatego Borejsza nie chciał wydrukować „Niobe” w „Odrodzeniu”?
– Może rzeczywiście potem nie mógł, ale to było na krótko przed zamknięciem pisma. Ojcu na pociechę pozostała bardzo wysoka ocena poematu, jej filozoficznej i poetyckiej złożoności przez Konstantego Jeleńskiego w paryskiej “Kulturze”, który napisał: “To rozdzierający krzyk przeciwko kastracji życia, przeciw wygnaniu sztuki. To odpowiednik Norwidowskiego “Fortepianu Szopena””.
Potem przyszedł zawał, jeden, drugi. Gałczyński chyba czuł, wiedział, że to śmiertelne zagrożenie. Gdy tworzył „Księżyc”, sprawiał wrażenie żegnającego się z tym światem: „(…) Światło moje cichnie jak muzyka. / Ten promień niech zostanie. / Ja znikam”.
– Ale to nie był stan permanentnej rezygnacji. Bo zdarzały się dni, gdy przeżywał chwile prawdziwego tryumfu artystycznego i zwykłego ludzkiego szczęścia (a te ostatnie ojcu nie trafiały się znów tak często). Jeszcze tworzy genialną “Balladę o trzęsących się portkach”, ze słynnym: ‘‘Gdy wieje wiatr historii /Ludziom jak pięknym ptakom / Rosną skrzydła / Natomiast trzęsą się portki pętakom”. No i pieśni – liryki miłosne poświęcone żonie.
Andrzej Drawicz był przekonany, że tym, co walnie przyczyniło się do ostatniego, zabójczego zawału, było ogromne, na całą kolumnę opowiadanie Józefa Lenarta, które ukazało się w „Sztandarze Młodych” 28 listopada 1953 roku. Niby nowelka z kluczem (rzecz dzieje się w Gałczewie), a tak naprawdę obrzydliwy paszkwil.
– Miłosz nawet na śmierci ojca starał się zbić swój interes, deprecjonując go. Napisał, że to było samobójstwo.
O twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego ciągle powstają prace magisterskie, rozprawy doktorskie. Często mówimy Gałczyńskim, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. W Internecie pod hasłem Gałczyński znalazłam prawie 600 aktualnych odniesień. Czy nadal trwa spór o dorobek tego poety?
– Stanowiska się nie spolaryzowały, choć doszli nowi, rozszerzyła się lista entuzjastów. Wyka twierdził, że Gałczyński jest nadal otwartą szansą współczesnej poezji. Grochowiak, że mego ojca osądzano na podstawie jawnych pomyłek lub przejawów grafomanii, której wszak zostawił po sobie sporo. Ale równocześnie pozostają bez oceny takie arcydzieła, jak “Niobe”, “Pieśni”, “Księżyc”; zupełnie, jakby to nie Gałczyński napisał. Karl Dedecius uważa, że mój ojciec potrafi leczyć poprzez skromne w “wielkich” czasach przypominanie małych radości. Ściągał poetów z postumentów i wprowadzał ich z powrotem w lud. A zdaniem Franciszka Starowieyskiego, Gałczyński to jest jedyny poeta polski, który zasługuje na Nobla. Artur Międzyrzecki napisał, że poeta kpił z synów Ciemnogrodu.
Objawili się też nowi wrogowie. W1996 roku Jacek Trznadel oskarżył Gałczyńskiego o to, że niefrasobliwie kpił z polskich Hamletów. Bo gdy w Krakowie w 1947 roku zostaje ogłoszony wyrok śmierci na Franciszka Niepokólczyckiego (nawiasem mówiąc, nie wykonany) z komendy WIN, w „Przekroju” pojawia się pamflet przeciwko Ciemnogrodowi. Mam jednak wrażenie, że te głosy pozostają na marginesie zainteresowania Gałczyńskim kolejnego już pokolenia…
– Zamiast pointy przytoczę cytowaną w mojej książce opinię Andrzeja Gronczewskiego o poecie. Pisze on, że u schyłku stulecia, gdy wygładziły się już wiry różnych awangard, gdy doraźne kłótnie muszą ujawnić swą przelotność, (…) dzisiaj właśnie możemy ujrzeć w Gałczyńskim mistrza prawdy suwerennego, zupełnego, hojnego. Swój wór z wierszami przemycił przez czasy okrutne, skłonne do szarad, kłamstw, fałszerstw i podłości. Mieszczą się w tym bagażu bezcenne kryształy poezji. Znaleźć też można – bez trudu – wiersze i zdania skażone, smrodliwe, haniebne. O letargu albo szaleństwie wyobraźni świadczące. Czy wzorem małostkowych szperaczy mamy nadal grzebać w tym spadku? Wyłaniać z niego tylko ślepe, jałowe kamienie?
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy