Rząd w Londynie jest przerażony alkoholizmem swych obywatel Hulaszcze pijaństwo staje się angielską chorobą – bije na alarm premier Tony Blair. Sytuacja w centrach wielkich miast wymyka się spod kontroli – ostrzega minister spraw wewnętrznych David Blunkett. Anglicy, Walijczycy i Szkoci bez opamiętania oddają się binge drinking, czyli hulaszczemu piciu (binge drinking zostało zdefiniowane jako ilość powyżej ośmiu jednostek dla mężczyzn i sześciu jednostek dla kobiet przez co najmniej jeden dzień w tygodniu, jednostka zaś to szklanka wina lub pół litra piwa). Dziennik „The Guardian” pisze, że Francuzi i Włosi spożywają wprawdzie więcej alkoholu, lecz sączą wino w znacznie mniejszych dawkach przez cały tydzień. Skandynawowie są znani ze swych alkoholowych biesiad, ale nie urządzają ich regularnie. W Europie tylko Brytyjczycy z furią zatruwają się alkoholem dosłownie w każdy weekend. A weekend trwa długo. Już w nocy z czwartku na piątek nieprzeliczone gromady podchmielonych poddanych Elżbiety II zataczają się, awanturują i sikają w bramach rozrywkowych dzielnic Birmingham, Edynburga czy Londynu. Reporter gazety „The Observer”, który zapragnął opisać jeden z takich szalonych wieczorów w Basingstoke w hrabstwie Hampshire, wybrał się z policjantami na patrol. To, co zobaczył, wprawiło go w przerażenie. Oto ambulans zabiera z chodnika podchmieloną matkę. Obok usiłuje się podnieść jej nastoletni syn, który przewróciwszy się przed chwilą, uderzył głową w beton. W pobliżu lekarze udzielają pomocy młodzieńcowi imieniem Steve, którego ktoś niespodziewanie ugodził nożem. Wkrótce potem stróże prawa musieli rozdzielać dwie walczące młode kobiety. Zanim jednak policjanci zdążyli interweniować, jedna z dziewczyn runęła jak długa na ulicę, a druga zaczęła kopać ją w głowę. Policjanci zapewniali dziennikarza, że ta noc jest wyjątkowo spokojna. Dr Paul Ransom ze szpitala w Brighton wie doskonale, że poobijani, potłuczeni i pokaleczeni pacjenci napływają falami. Pierwsza przybywa po godzinie 23, kiedy zamyka swe podwoje większość pubów. Fala druga wlewa się po godzinie 2, kiedy goście muszą opuścić nocne lokale. Trzecia fala dociera po godzinie 4, gdy zamykane są ostatnie kluby. „Gdyby nie pijacy, moglibyśmy z jedną czwartą personelu poradzić sobie na nocnym dyżurze. Myślę, że ci ludzie powinni sami ponosić koszty swoich ekscesów. Dlaczego mają za nich płacić służby społeczne albo rząd?”, oburza się dr Ransom. A koszty są ogromne. Co roku na skutek nieumiarkowanego opilstwa synów i córek Albionu gospodarka traci 14 mln dni roboczych. Weekendowi biesiadnicy albo w ogóle nie przychodzą do pracy, albo, sparaliżowani potwornym bólem głowy „tylko siedzą jak żywe trupy”, jak to określił jeden z przedsiębiorców. Firmy Zjednoczonego Królestwa ponoszą z tego powodu straty, szacowane na 6,5 mld funtów (9,75 mld euro) rocznie. Dodatkowych 10 mld euro kosztuje brytyjskiego podatnika usuwanie szkód wyrządzanych przez alkoholowych wandali. Połowa przestępstw popełnionych z użyciem przemocy (czyli 1,2 mln rocznie) jest następstwem binge drinking. W weekendy 70% pacjentów trafiających na pogotowie to oszołomieni mocnymi trunkami biesiadnicy. W soboty i niedziele dwie trzecie londyńskich ambulansów wozi wyłącznie pijanych. Gazety piszą o tragicznych losach obiecujących młodych ludzi. 20-letni Lee Cox z Kettering w samą Wigilię wychylił około 15 pint piwa lager, alkoholowego napoju cider oraz soku porzeczkowego (pinta – około 0,56 litra). Na rogu Trafalgar Street naszła go fantazja, aby kopnąć okno wystawowe. Ostatnie słowa młodzieńca brzmiały: „O Jezu, ja strasznie krwawię”. 17-letni Nicholas Ireland, uczeń londyńskiej King’s College School, z wycieczki do Hamburga wrócił w trumnie. Zmarł w pokoju hotelowym po tym, jak w ciągu niespełna trzech godzin wypił dwie pinty piwa, cztery duże koktajle z tequilą oraz trzy ćwiartki wódki. Chłopak udusił się własnymi wymiocinami. Koledzy, którzy za późno wezwali pomoc, tłumaczyli się: „Piliśmy w ten sposób nie pierwszy raz”. Więcej szczęścia miał 29-letni Chris Greenhaugh, kierowca z Londynu. Uszedł z życiem z pijackiej burdy, lecz napastnik odgryzł mu nos i nawet operacja plastyczna niewiele pomogła. Obecnie Greenhaugh odwiedza szkoły, aby swoim obliczem zademonstrować nastolatkom, iż konsekwencją piwnych zabaw może być nie tylko koszmarny
Tagi:
Marek Karolkiewicz









