Piwo bez gazu

Piwo bez gazu

Nie pomogły ofensywa medialna, helikopterowe tournée po Polsce Sławomira Mentzena ani zapowiedzi wywrócenia stolika

Choć w lokalu przy ulicy Kolejowej w Warszawie, wybranym przez Konfederację na wieczór wyborczy, ekrany z biało-czerwonymi flagami sąsiadowały z kulami dyskotekowymi, a idących do męskiej toalety witało w korytarzu wielkie zdjęcie Karla Lagerfelda pod rękę z Heidi Klum, imprezy tego wieczoru tam nie było. Pierwszy exit poll dawał ekipie Mentzena i Bosaka ledwie 5,9% poparcia, co według wstępnych kalkulacji przekładało się na jedynie osiem mandatów poselskich, o trzy mniej niż w kończącej się właśnie kadencji (ostatecznie Konfederacja zdobyła 7,16% głosów i 18 mandatów). Wśród zgromadzonych, głównie wokół baru, aktywistów i ich partnerek dominowało poczucie klęski. Formacja, która miała być rozgrywającym tegorocznych wyborów, wywrócić stolik, uniemożliwić powstanie rządu zarówno opozycji, jak i Zjednoczonej Prawicy, okazała się największym przegranym głosowania. Wysoka frekwencja nie przełożyła się na dobry wynik, nie pomogły apele do niezdecydowanych i najmłodszych wyborców. Właściwie jeszcze przed zamknięciem lokali wyborczych, kiedy po Warszawie hulały już spekulacje na temat wyników, wyciekające do wszystkich sztabów po kolei, konfederaci wiedzieli, że w nowej kadencji Sejmu nie będą mieli wpływu na nic.

Ostatnie spotkanie

Wprawdzie trend sondażowy przez ostatnie tygodnie był dla Konfederacji negatywny, ale na finiszu kampanii liderzy formacji spróbowali ostatniego zrywu. Sławomir Mentzen, który przemierzał Polskę w wynajętym przez komitet wyborczy helikopterze, mobilizował zwolenników przede wszystkim obietnicami niskich podatków i uproszczenia działania państwa. Wieczorem 12 października, a więc w przedwyborczy czwartek, na Krakowskim Przedmieściu przypuścił jeszcze szarżę na opozycyjne media, krytykował kandydującego z list Trzeciej Drogi Ryszarda Petru, ale tamten wiec nie miał nawet ułamka energii, która towarzyszyła Mentzenowi i Krzysztofowi Bosakowi przez ostatnie miesiące przy każdym spotkaniu z wyborcami przy piwie. Mentzen spóźnił się kilkanaście minut, a mniej więcej setka zgromadzonych sympatyków kompletnie nie była zainteresowana resztą stołecznych i mazowieckich kandydatów. Na scenie pojawili się m.in. startujący z list Konfederacji znani synowie znanych ojców: Jakub Banaś i Jacek Bartyzel, obaj próbujący zohydzić PiS i przekonać do swoich ekscentrycznych haseł, takich jak „obrona praw kierowców”, bo w tym w kampanii specjalizował się ten drugi polityk.

Widowisko powoli zamierało, co zresztą stanowiło dobrą metaforę kampanijnego finiszu w wykonaniu konfederatów. Resztką sił ciągnął ich Mentzen, ale nawet jego tyrada na temat podatków nie wzbudzała entuzjazmu, a za kilka dni wszyscy mieli się przekonać dlaczego.

Opis tego spotkania z wyborcami, jednego z ostatnich, jest potrzebny, żeby zrozumieć, co w przypadku konfederatów poszło nie tak. Wtedy na Krakowskim Przedmieściu w trakcie 20-minutowego wystąpienia lidera formacji tylko w jednym momencie tłumek pod pomnikiem Kopernika się ożywił – kiedy Sławomir Mentzen w stadionowym stylu krzyknął do mikrofonu: „Zero socjalu dla Ukraińców!”. Z ulicy posypały się gwizdy, śmiechy, okrzyki radości. Bo wbrew medialnym doniesieniom i popularnej opinii to nie neoliberalna agenda gospodarcza, kontrowersyjne wypowiedzi w kwestiach światopoglądowych czy dobry trening z wystąpień publicznych były głównymi źródłami sondażowej siły skrajnej prawicy. Była popularna, bo jako pierwsza rozpoznała kończący się w Polakach entuzjazm dla pomagania ukraińskim uchodźcom wojennym. Ale gdy ten trend wychwyciło także PiS, odcięło Konfederacji tlen.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 44/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

Fot. Mariusz Grzelak/REPORTER

 

 

Wydanie: 2023, 44/2023

Kategorie: Wybory 2023

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy