Bardzo wielu Białorusinów popiera obecny reżim. Wolą marny spokój niż ryzyko sprzeciwu Rozmowa z Mikołajem Statkiewiczem, przewodniczącym Białoruskiej Partii Socjaldemokratycznej Narodna Hromada – Dlaczego w niepodległej Białorusi, która ma przecież swój język narodowy, mówi się głównie w języku rosyjskim? – Większość Białorusinów w gruncie rzeczy rozmawia ze sobą, używając trasjanki, swoistej mieszaniny języka rosyjskiego i białoruskiego. Trudno temu zaprzeczyć. Ale nie jest to czysty język rosyjski. – Mimo wszystko wielu ludzi uważa, że Białorusini nie mają poczucia narodowej odrębności od Rosjan. – To też tylko część prawdy. Według spisów powszechnych i badań socjologicznych, na pytanie o język ojczysty 80% Białorusinów odpowiada, że jest nim białoruski. I mówią tak także ci, którzy w ogóle białoruskiego nie znają. Żeby to zrozumieć, trzeba cofnąć się w głąb naszej historii. Już w XVI w. język białoruski utracił na naszych ziemiach status języka oficjalnego, państwowego. W końcu XVII w. wprowadzono zakaz używania białoruskiego we wszystkich pismach i dokumentach oficjalnych. – O ile mnie pamięć nie myli, w tym czasie Białoruś była częścią Rzeczypospolitej. Czyli taką decyzję podjęli Polacy? – To była decyzja ówczesnej władzy. Przez całą naszą historię Białoruś znajdowała się pod naciskiem, kulturowym i politycznym, dwóch wielkich sił: Polski z zachodu i Rosji od strony wschodniej. Zamiast zwalczać tych naszych naturalnych rywali, my im pomagaliśmy! Pułki (biało)ruskie uczestniczyły u boku Polaków w walce z zakonem krzyżackim, ale też walczyły ramię w ramię z Rosjanami przeciwko inwazji Tatarów na Moskwę. Kiedy okazało się, że obie potęgi są dla nas zbyt silne, białoruskie elity musiały dokonać wyboru – na kim się oprzeć. Znaczna część naszej szlachty zaczęła się orientować początkowo na Polskę, przechodziła na katolicyzm. I zaczęła mówić po polsku. W efekcie język białoruski przetrwał jedynie na wsi, bo miasta zasiedlali Polacy i Żydzi. Nasza kultura i język rozwijały się w wyniku tego w swoistej izolacji, także od wpływów zewnętrznego świata, kultury Zachodu itd. Trzeba o tym pamiętać, kiedy mówimy o obecnej sytuacji na Białorusi. – Dlaczego? Przecież po rewolucji październikowej Białorusini zasiedlili także miasta? – Ale ta chłopska fala zderzona z dominującymi, zwłaszcza po drugiej wojnie światowej, w naszych miastach Rosjanami nie broniła swojej odrębności kulturowej. Przyjmowała język rosyjski jako własny, bo to także był dla białoruskich chłopów wyznacznik społecznego i ekonomicznego awansu. Zresztą, kto próbował się tej rusycyzacji narodu sprzeciwić, był represjonowany. – Białorusini schylili karki? – Brzmi to przykro, ale mój naród ma wielowiekową tradycję mimikry, dostosowywania się do (często znienawidzonej) rzeczywistości. Mówi się, że cechą charakterystyczną Białorusina jest: nie wychylać się, działać na przetrwanie, ukrywać swoje prawdziwe pragnienia. Dzięki temu, mówią niektórzy, jeszcze istniejemy. – Nie ma w was buntu? Chęci walki o swoje nawet za cenę daniny krwi – jak u Polaków? – Kiedy jesteśmy przyparci do muru, kiedy nie ma innego wyjścia niż walka, potrafimy się bronić do ostatniego człowieka. W czasie drugiej wojny światowej białoruska partyzantka zadawała Niemcom prawie tak wielkie straty jak regularna armia na froncie. Po 1918 r. działały u nas przez kilka lat oddziały partyzanckie walczące, dla odmiany, z komunizmem radzieckim. Ale doświadczenia historii nauczyły nas, że wojna ze znacznie silniejszym przeciwnikiem kończy się zawsze naszą klęską. Więc na co dzień wolimy grę na przeczekanie złej sytuacji. – Taki portret psychologiczny Białorusina wpływa zapewne na współczesną sytuację kraju. W Polsce wciąż trwa debata, w jakim stopniu obecny białoruski prezydent, Aleksander Łukaszenka, ma poparcie swojego społeczeństwa, a w jakim ludzie z pokorą godzą się na jego rządy, choć ich wcale nie pragną. – Społeczeństwo jest przede wszystkim mocno podzielone. Rozdarte na trzy części. Około 30% Białorusinów popiera Łukaszenkę, bo widzą w nim swoistego ojca narodu albo wystarcza im to, co mają, a Białorusin potrzebuje niewiele. Ci ludzie mieszkają na wsi, cieszą się, że mają na talerzu kartofle i kiszone ogórki. Mają głęboko zakodowany strach przed wojną, przed represjami i wolą marny spokój niż ryzyko sprzeciwu. To przede wszystkim ludzie starsi, gorzej wykształceni, często już na emeryturach
Tagi:
Mirosław Głogowski