Pod twoją opiekę, Panie (konsulu)

Pod twoją opiekę, Panie (konsulu)

Jak wygląda pomoc kraju dla obywateli za granicą? Wrażeniami dzielą się rodacy z Nowego Jorku Korespondencja z Nowego Jorku Ludność Polski to 38 milionów. Liczba Polaków poza krajem to wielkość nieznana, często zmienna w zależności od potrzeb ją ogłaszającego, zwykle oscylująca pomiędzy 10 a 15 milionami. Interesami tej grupy i prawną nad nią opieką ma się zajmować polska służba konsularna poprzez sieć konsulatów i wydziałów konsularnych ambasad. Jak się zajmuje? Czy można zaryzykować twierdzenie, że Polacy z tej „opieki” są zadowoleni? Czy łączenie poczynań konsulatów z ideą przyjaznego państwa ma jakikolwiek związek z rzeczywistością, czy jest to tylko przejaw ironii i czarnego humoru? Rzeczywistość dostarcza obrazu mało zachęcającego. Ci, którzy odwiedzają polskie konsulaty w celach innych niż imprezowo-zabawowo-rocznicowe, np. po to, by załatwić w nich jakąś sprawę urzędową, nie kryją słów krytyki. Oto obrazki z jednej z największych polskich placówek – Konsulatu Generalnego w Nowym Jorku. Płać i spadaj Henryka Varga jest żoną Słowaka. Mieszkają w Pensylwanii. Niedawno przyszło jej załatwiać w nowojorskim konsulacie formalności związane z upoważnieniem rodziny w Polsce do podjęcia w jej imieniu czynności prawnych. Z szoku wychodzi powoli. – Wiedząc, że przygodę z konsulatem zapamiętuje się do końca życia, postanowiłam się do niej zawczasu przygotować. Zaczęłam dzwonić na ogólnodostępny numer telefoniczny, aby wypytać, co jest potrzebne do potwierdzenia moich podpisów na dokumencie. Szybko okazało się, że na ten numer nie ma żadnych szans kontaktu z żywym człowiekiem. Można sobie posłuchać nagrań. Znajoma dała mi telefon do działu prawnego. Tam jednak ciągle włączała się automatyczna sekretarka. Po 46 próbach w ciągu pięciu dni zdecydowałam się na pozostawienie wiadomości. Pytałam prostym tekstem, dla kogo konsulat jest, za czyje pieniądze jest utrzymywany, komu ma służyć i czy tak ma wyglądać pomaganie obywatelom Polski. Zostawiłam swój numer telefonu. Oddzwoniła jakaś kobieta z dziką awanturą, jak mogę zostawiać takie „bezczelne” nagrania. Opowiadała, ile pracy mają konsulowie, cały dzień zajmując się „ludzkimi sprawami”. Non stop jeżdżą do wypadków, do szpitali, do aresztów, do domów pogrzebowych. Jak dzicy harują od rana do nocy, a ja tu się „głupio” nagrywam. Chamstwo zwykłe… – mówi. Pani Henryka dowiedziała się, że aby się pojawić przed obliczem konsula, musi wpierw iść do notariusza amerykańskiego, który ma potwierdzić jej podpisy, nim zrobi to konsul. Poszła. Pod konsulatem była pół godziny przed otwarciem i była 32. w kolejce. Po trzyipółgodzinnym oczekiwaniu dotarła do okienka, gdzie dowiedziała się, że niepotrzebnie chodziła do notariusza, bo własnoręczność podpisów może tylko stwierdzić polski konsul, przed którym podpis się składa. Po prostu straciła czas i pieniądze na próżno. – Kobieta w okienku kazała mi się jeszcze raz podpisywać. Zapytałam, czy jest konsulem, co ją zdenerwowało, i odparła, że „konsulowie siedzą na górze”. Spróbowałam się więc upewnić, czy podpis złożony przed nią jest ważny. Ważny. A dlaczego tamten jest nieważny? – Bo konsul mnie zna, a notariusza nie. Poza tym – taka jest praktyka – usłyszała. Pokornie zaczęła podpisywać. – Za każdy podpis przed panią z okienka policzono mi po 48 dol., czyli trzykrotność mojej płacy godzinowej. Gdy na jednej stronie dokumentu składałam ich trzy, kasowano za każdy z osobna. Z zabranych z domu 300 dol. pozostało mi niewiele… – wspomina dalej. Na uwagę pani Henryki, że potwierdzenie własnoręczności podpisu w konsulacie słowackim kosztuje 6 dol., i to niezależnie od liczby podpisów na dokumencie (bo tyle akurat płacił mąż), usłyszała, że nie ma „przymusu”, aby korzystała z polskiej placówki. Może iść do Słowaków. – Po kolejnych czterech godzinach czekania, aż papiery wrócą od konsulów, otrzymałam wreszcie swoje dokumenty „lżejsza” o blisko trzy setki za banalne potwierdzenie paru podpisów „przez konsula”, którego na oczy nie widziałam – skarży się petentka. – Za dzień wolny z pracy straciłam kolejne 150 dol. Plus jeszcze 50 za dojazd do i z Nowego Jorku. Pół tysiąca za to, by poczuć, jak dobrze jest być obywatelem Rzeczypospolitej Polskiej na obczyźnie. Przez cały pobyt w konsulacie czułam się osobnikiem niższej kategorii sprowadzonym do roli: płać i spadaj. Podobnie inni klienci. Ich komentarzy lepiej nie powtarzać. Nigdy więcej w życiu nie chciałabym tych wysokich progów przekraczać! – konkluduje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 22/2008

Kategorie: Świat