Półkownik Szołajski

Półkownik Szołajski

Film „Wkręcacze” zamiast figurować w programie telewizji publicznej, krąży na płytach DVD Wicepremier Giertych ma rację. W jednej drobnej sprawie – ale jednak. Telewizja publiczna cofa się do praktyk z lat 80. I nie wtedy, gdy w „Wiadomościach” pokazuje przeciwników politycznych mniej korzystnie, niżby chcieli. Telewizja się uwstecznia, gdy odkłada na półki co śmielsze filmy dokumentalne, które powstały na jej zlecenie i za jej pieniądze. Przykład z dziś to czekający na emisję dokument Konrada Szołajskiego „Wkręcacze”. Zamiast figurować w programie telewizji publicznej, krąży na płytach DVD po Warszawie i okolicy. I jak wszyscy zainteresowani go sobie obejrzą, to pewnie w końcu trafi na ekran. Tak było – przypominam – z serialem „Alternatywy 4” w połowie lat 80. Telewizja film wyprodukowała – potem go zobaczyła i przestraszyła się. I zaczęła odwlekać premierę, jak długo się dało, licząc, że zdarzy się cud. Tymczasem film zaczął krążyć na kasetach wideo. Oglądany ze zdartych taśm, stał się legendą. I trzeba było w końcu go pokazać – kiedy już okrył ówczesnych decydentów z Woronicza sławą jeszcze gorszą (o ile to było możliwe). Oglądany dziś na kopiach DVD dokument Konrada Szołajskiego traktuje o starej praktyce dziennikarskiej – podszywaniu się pod kogoś innego, żeby uzyskać interesujące informacje. Takie praktyki stosował już klasyk reportażu sprzed stu lat – Egon Erwin Kisch, w Polsce międzywojennej np. Wanda Melcer, która udawała bezdomną sierotę i nocowała w przytułkach, aby je potem opisać. Po wojnie dziennikarstwo wcieleniowe – bo tak się ono nazywa – uprawiali Jerzy Urban, Jacek Snopkiewicz, Janusz Rolicki i jeszcze pewnie z tuzin nie najgorszych fachowców. Czytaliśmy też książki zagranicznych reporterów „wcieleniowców”, choćby takiego „Wstępniaka” Güntera Wallraffa, który wszedł do niemieckiej bulwarówki „Bild” i pokazał, jak tam preparuje się materiały dla masowego czytelnika. Reżyser Szołajski już trzy lata temu wpadł na pomysł, żeby zrobić film o takich dziennikarzach, co to się podszywają. Korowody trwały strasznie długo, bo w telewizji ciągle się zmieniała obsada i nie można było niczego ustalić, podpisać ani skierować do produkcji. Ale nie to było najgorsze. W tym czasie dziennikarze TVN w porozumieniu z posłanką Beger pozakładali kamery w jej pokoju, nagrali jej pamiętne negocjacje i puścili w swojej telewizji. I odtąd wszystko, co taki reżyser Szołajski mógłby mieć na ten temat do powiedzenia, musiało być tylko przypisem i komentarzem do sprawy posłanki Beger. A tym samym sprawą polityczną. Druga sprawa polityczna wynikła niejako przy okazji. Mianowicie Szołajski poprosił o wypowiedź i pokazał na ekranie Rolickiego i Urbana – tym razem jako klasyków dziennikarstwa wcieleniowego sprzed półwiecza. I to pewnie zdecydowało ostatecznie – w telewizji nie będzie pokazywany Urban! Film więc nie został pokazany. Krąży sobie za to na płytach. Obejrzałem i uważam, że rzecz powinna być pokazana właśnie dzisiaj, gdy tego typu dziennikarstwo się panoszy. Ale nie tylko dlatego. Również z tego powodu, że rozwój techniki amatorskiego filmowania i nagrywania poszedł tak daleko, że stworzył coś w rodzaju manii, mody na podsłuchiwanie i filmowanie ludzi w sytuacjach, w których dotąd tego nie praktykowano. Posłużę się własnym przykładem. Wykłady prowadzę na rozmaitych uczelniach od lat 20 z górką. Ale nigdy jeszcze nie miałem świadomości, że każde moje słowo jest nagrywane, a ja sam filmowany. A teraz, kiedy tylko zaczynam, widzę skierowaną w moją stronę baterię telefonów komórkowych, które mają włączone dyktafony albo kamerki. Nie wiem – dla wygody, bo nie chce się notować? Dla zgrywy – że jak facet powie coś śmiesznego albo kompromitującego, to się go umieści w internecie? I nawet nie proszę, aby ten sprzęt wyłączyć, do czego może miałbym nawet prawo, bo to nic nie da. Nie wygram z technologią. Niby nie mam czego ukrywać. A jednak czuję się nieswojo. Film Szołajskiego jest więc jak najbardziej na czasie. A że widział go tylko ten i ów, przypomnę, o czym jest. Rzecz startuje od wyznań panienki, która przyjechała do wielkiego miasta, aby dawać sobie tutaj radę o własnych siłach. Ktoś jej podpowiedział, że najlepszą metodą na zrobienie kariery jest życie na sponsoringu, czyli oddawanie się kulturalnym panom za – nazwijmy to – honoraria. Taka szlachetniejsza forma prostytucji. I oglądamy nakręcone ukrytą kamerą spotkanie z zamożnym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2007, 2007

Kategorie: Kultura