Polska jako defilada

Polska jako defilada

Ma być głośno, ma być hucznie, groźnie, dumnie, z przytupem, z przychrzęstem, łomotem, tupotem. Na kołach, skrzydłach, gąsienicach i na czym tam jeszcze się da. Taka defilada. Potężna, imponująca, majestatyczna. Taka, jaką bizantyjscy satrapowie lubią najbardziej. W Święto Wojska Polskiego. Będziemy świadkami narodowego prężenia chuderlawych muskułów i organizowania igrzysk dla ludu w miejsce uczciwego rozliczenia chociażby samoniszczycielskiej działalności byłego ministra „obrony” Antoniego Macierewicza, nad którą to działalnością trwa grobowa cisza. Nad historią jego anihilacyjnej modernizacji armii – cisza. Nad niezrealizowanymi zakupami – cisza. Nad zapowiedzianymi kontraktami – cisza. Nad armią pospolitego ruszenia terytorialnego – cisza. Nad całą gamą prorosyjskich powiązań – cisza. Nad traktowaniem samolotów wojskowych jak taksówek dla nowej klasy politycznej – cisza. Nad wyrzuconymi w polityczne błoto pieniędzmi dla pseudokomisji smoleńskiej – cisza. I po to ten huk. Defilada jest w ogóle figurą pustki i niemocy, próbą samooszukiwania się, żeśmy silni, zwarci i gotowi – zawsze wtedy, kiedyśmy słabi, lisi, podzieleni i nieprzygotowani. Defilady, takie jak najbliższa, urządzane są na użytek wewnętrzny, na krótką metę, nie bacząc na koszty ani na iluzoryczność. Mają zalegitymizować pozorną suwerenność, opartą na realnych błaganiach, żeby Amerykanie byli

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2018, 33/2018

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz