Ma być głośno, ma być hucznie, groźnie, dumnie, z przytupem, z przychrzęstem, łomotem, tupotem. Na kołach, skrzydłach, gąsienicach i na czym tam jeszcze się da. Taka defilada. Potężna, imponująca, majestatyczna. Taka, jaką bizantyjscy satrapowie lubią najbardziej. W Święto Wojska Polskiego. Będziemy świadkami narodowego prężenia chuderlawych muskułów i organizowania igrzysk dla ludu w miejsce uczciwego rozliczenia chociażby samoniszczycielskiej działalności byłego ministra „obrony” Antoniego Macierewicza, nad którą to działalnością trwa grobowa cisza. Nad historią jego anihilacyjnej modernizacji armii – cisza. Nad niezrealizowanymi zakupami – cisza. Nad zapowiedzianymi kontraktami – cisza. Nad armią pospolitego ruszenia terytorialnego – cisza. Nad całą gamą prorosyjskich powiązań – cisza. Nad traktowaniem samolotów wojskowych jak taksówek dla nowej klasy politycznej – cisza. Nad wyrzuconymi w polityczne błoto pieniędzmi dla pseudokomisji smoleńskiej – cisza. I po to ten huk. Defilada jest w ogóle figurą pustki i niemocy, próbą samooszukiwania się, żeśmy silni, zwarci i gotowi – zawsze wtedy, kiedyśmy słabi, lisi, podzieleni i nieprzygotowani. Defilady, takie jak najbliższa, urządzane są na użytek wewnętrzny, na krótką metę, nie bacząc na koszty ani na iluzoryczność. Mają zalegitymizować pozorną suwerenność, opartą na realnych błaganiach, żeby Amerykanie byli