Polska skołtuniała

Polska skołtuniała

W szkołach, z których mnie wyrzucano jako beztalencie, teraz wiszę na tablicy jako sławny absolwent Wojciech Kuczok (ur. w 1972 r.) – poeta, prozaik. Za debiutancki tom opowiadań „Opowieści słychane” (1999 r.) nominowany do Nagrody Nike i nagrodzony w V Konkursie Literackim Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. W 2002 r. opublikował kolejny zbiór opowiadań pt. „Szkieleciarki”, a rok temu powieść „Gnój”, na podstawie której napisał scenariusz do filmu „Pręgi” (zrealizowanego w ub.r. przez zespół TOR). Laureat Paszportu „Polityki” z br. Ponadto krytyk filmowy, współpracownik „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Kino”; doktorant filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. – Kiedy przeczytałam pana powieść „Gnój”, pomyślałam, że oto pojawił się pisarz, jakiego nam brakowało. Wrażliwy na krzywdę społeczną, krytykujący przemoc, chamstwo i ciemnogród. Daleki potomek pozytywistów, taki współczesny Żeromski, szlachetny idealista. A potem przeczytałam, że był z pana niezły numer. Kilka razy wyrzucano pana ze szkoły za złe zachowanie, miał pan dwóje z polskiego, nawet powtarzał pan klasę. – Zawsze miałem kłopoty w szkołach. Miałem dwóje z polskiego, darłem koty z nauczycielami. Mówi się o takich: nieprzystosowany. Dużo czasu mi zajęło, zanim się przystosowałem. Jestem człowiekiem niepokornym, zwłaszcza w układach oficjalnych, rodzinnych i zawodowych. Ale z wiekiem pokornieję. A Żeromski? Nie przyznaję się do niego. Mam nadzieję, że „Gnój” to nie jest książka, którą można w szkolny sposób wrzucić do worka z żeromszczyzną. Dla prawicowych oszołomów jest ona wręcz antyrodzinna. – A dla pana? – Dla mnie to książka antykołtuńska. Kwestionuje pewien toksyczny model rodziny patriarchalnej, wspartej na polskim, śmierdzącym nieco, zdeformowanym i zwyrodniałym, bezmyślnym życiu quasi-religijnym. To jest książka przeciwko polo-katolicyzmowi, który od katolicyzmu różni się mniej więcej tak jak polo-cocta od coca-coli. W każdej mojej książce przejawia się także coraz bardziej moja alergia na bubków z przerostem hormonów męskich. Z nadmiernie rozwiniętą łydką, z buzującymi pod czerepem nadwyżkami testosteronu. Stary K. z „Gnoju” to właśnie taki patriarcha, któremu za dużo hormonów nakiełbasiło w głowie. – Generalnie w pana książkach bohaterki są zawsze bardziej sympatyczne od bohaterów. – Owszem, bo uważam, że kobiety są bardziej sensowne od mężczyzn. Moje książki są wręcz feminizujące. W najnowszej idę dalej, zdecydowałem się na narrację kobiecą, pokazanie świata od strony kobiet. Coraz bardziej idę w tę stronę. – Nie czuje się pan dobrze w swojej płci? Wolałby pan być kobietą? – Jako człowiek heteroseksualny nie miałem nigdy kłopotów z własną tożsamością płciową. Ale zawsze zdecydowanie łatwiej mi było porozumiewać się z kobietami, od najmłodszych lat. Nigdy nie interesowały mnie samochody, do dziś nie mam prawa jazdy i nie zamierzam mieć. Nigdy nie miałem zdolności przywódczych, nie lubiłem się bić ani oglądać filmów o karate czy dżudo, nie bawiłem się w strzelaniny itd. – A co pan robił, kiedy na początku lat 90. przez media przeszła moda na macho? Młodzież wtedy tłumnie chodziła na filmy Pasikowskiego, kino akcji, filmy o walkach Wschodu itd. – Ja wtedy nałogowo oglądałem Zanussiego, co potem zaowocowało pracą magisterską. A z modą zawsze byłem na bakier. – Kiedy wpadł pan na pomysł, żeby pisać książki? – Zacząłem studia humanistyczne – filmoznawstwo – i tam spotkałem fajnych ludzi. Razem założyliśmy grupę poetycką. Oni wcześniej już pisali wiersze, coś publikowali, nie pozostało mi nic innego, jak robić to samo. Jednak poeta był ze mnie kiepski, moje próbki poetyckie były jałowe, wydawały mi się pretensjonalne. Spróbowałem więc sił w prozie. Pisanie sprawiało mi przyjemność, po prostu. Takie hobby. A że te moje próbki zostały ciepło przyjęte przez przyjaciół, postanowiłem je opublikować. – Wydawcy na ogół boją się wydawać debiutantów. – To było maleńkie, nikomu nieznane wydawnictwo, które drukowało niemalże wszystko, co przyniósł listonosz, w minimalnym nakładzie. Dlatego było dla mnie gigantycznym zaskoczeniem, że książeczka z tego wydawnictwa została w ogóle zauważona. Mnie się w życiu nie śniło, że ktokolwiek ją przeczyta. Była wydana w kilkuset egzemplarzach, nie leżała w księgarniach, a tu nagle nominacja do Nike jak grom z jasnego nieba. To spowodowało przewrót w moim życiu. – Wtedy postanowił pan zostać pisarzem na serio? – Postanowiłem traktować pisanie zawodowo, jako moje główne zajęcie. I na razie to się udaje.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 25/2004

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska