Polski Japończyk, syn Szpilmana

Polski Japończyk, syn Szpilmana

Z ojcem trudno było rozmawiać na poważne tematy Krzysztof Szpilman – (ur. w 1951 r. w Warszawie) profesor nowożytnej historii japońskiej na Uniwersytecie Kyushu Sangyo w Japonii. Ukończył japonistykę w School of Oriental and African Studies na Uniwersytecie Londyńskim, doktorat z nowożytnej historii japońskiej uzyskał na Uniwersytecie Yale. Autor wielu publikacji na tematy historyczne w językach angielskim i japońskim. Nie chciał być tylko synem słynnego muzyka. Po maturze wyjechał z Polski. Obsesyjnie pracowity i uparty, w Londynie sam zaczął uczyć się japońskiego. Kiedyś szczupły i słaby, stał się jednym z lepszych angielskich dżudoków. Stąd też jego fascynacja Japonią, gdzie jako profesor od wielu lat mieszka z żoną Japonką i wykłada studentom ich historię w ich własnym języku. Po japońsku i angielsku pisze prace naukowe i książki, a ostatnio w Polsce ukazały się w jego przekładzie „Niesamowite opowieści z Chin”. Jesteś synem słynnego muzyka, twoja mama była znaną i cenioną lekarką. Gdybyś wyjechał po Marcu ‘68, nie pytałbym cię, czemu wyjechałeś, byłoby to oczywiste. – Nie wyjechałem na fali antysemickiego Marca, nie chciałem tak. Nie mogłem po prostu wytrzymać tamtej Polski. Znajomi robili ze mną zakłady, że po trzech miesiącach wrócę, dłużej nie wytrzymam. Wyjazd do Anglii był poszukiwaniem wolności nie politycznej, lecz osobistej. I nie chciałem już być tylko synem znanego muzyka. Kiedy dokładnie wyjechałeś? – W 1969 r. Skończyłem właśnie szkołę, tak ledwie, ledwie, a jeszcze nauczycielka oblała mnie z rosyjskiego. Miałem same trójki, piątkę z historii i dwóję z ruskiego. Poprawkę zdałem z trudem, a ona mi na drogę mówi: „Co ty, Szpilman, będziesz robił bez rosyjskiego?”. Jakoś mi się udało bez. A na uniwersytecie w Leeds studiowałem rusycystykę i filozofię. Ale tak naprawdę to uprawiałem dżudo. W zakładzie, gdzie pracowałem, był facet, który uczył dżudo i grał w szachy, ale słabo. Zacząłem z nim grać i zapytałem, czy mógłbym u niego uczyć się dżudo. To były początki. Pamiętam, że zawsze byłeś szczuplak, by nie powiedzieć cherlak. Czy dżudo to przełamanie kompleksów? – Kto wie, może tak? I zawsze interesowałem się Japonią, pamiętam, jak nasza wspólna przyjaciółka Agnieszka dostała się na japonistykę, byłem zazdrosny. Przez dżudo do Japonii Dżudo było drogą do Japonii? – Oczywiście, potem wstąpiłem do poważnego klubu, gdzie trenowali olimpijczycy. Minęło jakieś 10 lat, zanim zdałem sobie sprawę, że dżudo nie można uprawiać przez całe życie. Jak nauczyłeś się japońskiego? – Samodzielnie, zawsze byłem uparty. Robiłem to, bo mi się łączyło z dżudo, nauczyłem się nawet trochę czytać po japońsku i wyjechałem do Japonii. Intensywnie studiowałem język, dżudo zeszło na drugi plan. Po roku wróciłem do Anglii, dostałem się na japonistykę. Od razu na trzeci rok na uniwersytecie w Londynie i zdałem egzamin końcowy najlepiej ze wszystkich. Z czego żyłeś? – Uczyłem angielskiego, trenowałem. Ale głównie uczyłem się japońskiego. W dżudo miałeś osiągnięcia? – Dostałem czarny pas, reprezentowałem Londyn i powiat japoński, w którym mieszkałem, uczestniczyłem też w jakimś międzynarodowym meczu z Francją, miałbym może więcej osiągnięć, ale zaczęły się kłopoty z biodrem. Lekarze grozili mi nawet, że nie będę mógł chodzić. Wiedziałeś, że będziesz się zajmował historią Japonii? – Nie miałem pojęcia, zdałem sobie sprawę, że muszę robić jakąś specjalizację. Co roku jeździłem do Japonii, potem dostałem się na studia doktoranckie w USA i stamtąd pojechałem robić doktorat do Japonii, to było pod koniec lat 80. Gdzie poznałeś żonę, Japonkę? – W 1991 r. dostałem pracę na Południu, w Wirginii. Zorganizowano tam konferencję na temat gen. MacArthura. Przyszła żona robiła doktorat na innym uniwersytecie, przyjechała na tę konferencję, tak ją spotkałem. Jak ma na imię? – Chitose. To coś znaczy? – Jeśli chodzi o dźwięk – tysiąc lat. To wyraża życzenie rodziców, by ich dziecko długo i dobrze żyło. W 1994 r. pobraliśmy się i przeprowadziliśmy do Japonii. Wykładałem na japońskim uniwersytecie, tłumaczyłem. I nagle zachorowałem na raka. Po operacji wróciłem do Polski na leczenie, moja mama jest świetnym lekarzem; wyglądało to beznadziejnie, ale jakoś z tego wyszedłem. Zaraz potem zachorowała żona – na to samo. To było piekło. Ale ona też się wyleczyła. Mieliśmy szczęście. W tym czasie zadzwoniono z jakiegoś uniwersytetu z pytaniem, czy jestem zainteresowany pracą dla nich.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2015, 2015

Kategorie: Kultura