Rozmowa z Sylwią Chutnik To nie jest tak, że prosto z pikiety pod Sejmem przeniosłam się na kawę do kancelarii minister Radziszewskiej – Jakie były twoje wrażenia po czerwcowym Kongresie Kobiet? – Bardzo dobre. Przed samym kongresem było wiele kontrowersji, z którymi zresztą się zgadzałam. Ale w związku z tym, że w ruchu feministycznym jestem przez pół życia – teraz kończę 30, a od 15 lat działam w różnych obszarach feminizmu – dla mnie ten kongres był świętem. 15 lat temu te same problemy omawiałam z koleżankami na squacie w Poznaniu, a teraz mogę o tym rozmawiać w Sali Kongresowej. To oczywiście oznacza, że mainstream pochłonął feminizm, ale jeśli ma go akceptować tak, jak to było pokazane na kongresie, to ja jestem postępową anarchistką i się na to zgadzam. Różnorodność osób, które się tam pokazały, mnóstwo emocji, 4 tys. kobiet, entuzjastycznie reagujących na to, co się dzieje na panelach – to jest nie do przecenienia. Były tam celebrytki, rolniczki, siostry zakonne, anarchofeministki i lesbijki, dziewczyny z prawa i z lewa. Kongres miał polityczną siłę, po każdym panelu były sporządzane rekomendacje, które mają iść do konkretnych ministerstw. Wprawdzie niektóre sprawy, jak aborcja i in vitro, tylko się tam przetaczały, a zasłużyły na oddzielny panel, ale przecież to były tylko dwa dni. Najważniejsze, że kobiety są gotowe na to, żeby rozmawiać. Liczba spraw, które chciałyśmy poruszyć, była niesamowita. Jeżeli po kongresie ktoś jeszcze mruknie, że nie ma dyskryminacji, to nawet nie będzie mi się chciało odpowiadać. – Ta świadomość rodzi się powoli, wciąż można spotkać się z pytaniem: o co wam właściwie chodzi?! – Ale widać już zmiany choćby w mediach przy relacjach z manif. Na początku schemat był stały, nawet kiedy w wydarzeniu uczestniczyło już tysiące osób: najpierw w telewizji pojawiał się mały felietonik o manifie, a potem pokazywano kwiaciarnię, w której kłębili się mężczyźni. Dziś 8 marca to manifa jest głównym punktem programów informacyjnych. W Polsce polityka wciąż jest często zawężana do obyczajowości, do takiego wrażenia, że oto walczy baba z dziadem. Mnie to już nie dziwi ani nie wkurza, czasem tylko ponosi trochę adrenalina, ale nie jestem siłaczką, która będzie każdemu tłumaczyć nasze postulaty. To już przecież nawet nie ideologia, ale gałąź nauki, gender studies – można poszukać w internecie, poczytać książki. – Może to tylko dla nas tak oczywiste: mieszkamy w Warszawie, żyjemy w takim, a nie innym środowisku. – Przecież nie chodzi mi o akademicki dyskurs, tylko o podstawowe definicje i prawa. Nie tylko mężczyźni myślą w ten sposób, kobiety też. Często słyszę stwierdzenie: ja nie jestem dyskryminowana, więc nie ma dyskryminacji. Ale wystarczy się rozejrzeć wokół siebie. To nie tylko kwestia wyzysku dzieci w fabrykach i obrzezania kobiet w Somalii. Często dopóki jakaś osoba nie przeżyje tego na własnej skórze, dopóki nie spotka to jej, jej koleżanki, mamy czy siostry, dopóty w to nie wierzy. Nie wiem, czy to element wyparcia, czy daleko posunięta ślepota, ale już tracę cierpliwość. Ja się zajmuję tymi, które to dotknęło. Jeśli ktoś uważa, że dyskryminacji nie ma, niech żyje w matriksie dalej. – Na kongresie uczestniczyłaś w panelu o pracy domowej kobiet. Jakie wnioski? – Praca domowa kobiet jest deprecjonowana, także przez nie same. Brakuje parytetu w pracach domowych, jak powiedziała na zakończenie kongresu Agnieszka Graff. Nasze rekomendacje: trzeba zrobić porządek z emeryturami dla osób niepracujących zawodowo, co widać zwłaszcza przy rodzinach wielodzietnych. Podliczać do emerytury lata, w których wychowywało się dziecko. Inna rzecz, że trzeba też zmienić obyczajowość – od socjalizacji w szkołach i w domu; przez to, że matki nie uczą synów prac domowych, wychowuje się pokolenie leworęcznych, którym trzeba bić brawo, kiedy tylko coś zrobią. Dużo w tym winy kobiet. Miałam wystąpienie dotyczące szybkiej analizy forów internetowych: w jaki sposób kobiety, młode matki, opisują swoje doświadczenie związane z pozostawaniem w domu. To często język wręcz autoagresywny, pogardzają same sobą, skarżą się też, że nie mają o czym rozmawiać z partnerem, który przychodzi z pracy. Praca zawodowa jest doceniana, jest pracą na rzecz społeczeństwa, bo dzieje się w przestrzeni publicznej. A sfera prywatna budzi wątpliwości, często kobiety nie widzą, że działają dla społeczeństwa, że ich praca też przynosi szersze rezultaty. To niesie frustrację. Do tego doszło mnóstwo innych mniejszych
Tagi:
Agata Grabau









