Pomost między nauką a medycyną

Pomost między nauką a medycyną

A co pan kończył?

– Elektronikę, ale elektronikiem też nie jestem. Najbliższe jest mi określenie: budowniczy pomostów. Na początku był to pomost między techniką a medycyną. Z czasem – w węższych już dziedzinach – między neuroanatomią mózgu a neurochirurgią, potem także między neuroradiologią a neurologią. Przypuszczam, że o neurochirurgii wiem więcej niż neuroradiolog, a o neuroradiologii więcej niż neurochirurg. Ale żadnym z nich nie jestem.

Droga, jaką pan wybrał, nie była prosta. Oprócz wąskiej, specjalistycznej wiedzy potrzebna była konsekwencja w działaniu.

– Najpierw zaczęliśmy realizować projekt z najlepszym amerykańskim szpitalem, Johns Hopkins University/Hospital w Nowym Jorku. Pojechałem do nich na półtora miesiąca z listą pytań na temat neurochirurgii, neuroradiologii i atlasów mózgu. Myślałem, że odpowiedzą, pokierują i będzie fajnie. Z naukowcami, inżynierami mogłem rozmawiać bez końca, ale już na radiologa czekałem trzy tygodnie. Przyszedł na pół godziny, porozmawialiśmy w czasie lunchu i zniknął. Na chirurga czekałem pięć tygodni, rozmowa trwała pięć minut, zadzwonił telefon i musiał wracać. Zrozumiałem, że jeśli chcę zrobić ten projekt, to wielu rzeczy muszę się nauczyć sam.

I od siebie rozpoczął pan budowanie pomostu.

– Może to zrobić lekarz chirurg albo naukowiec. Współpracuję z firmą Medtronic, która oferuje także najlepszą stację chirurgiczną, tzw. StealthStation. Zrobił ją w garażu chirurg dr Richard Bucholz. Ale to się zdarza rzadko. Zacząłem od siebie, bo to było tańsze. Kiedy miałem już 1,5 tys. obrazów mózgu, musiałem nazwać poszczególne fragmenty i nadać im etykiety. Robiłem to ręcznie, co trwało prawie rok. Z czasem, także dzięki szybszym komputerom, można było to robić automatycznie. Na koniec trzeba było jeszcze sprawdzić i znów wymagało to dużo czasu. Ale bez przejścia tych etapów, zdobywania wiedzy, nie mógłbym pójść dalej. Kolejna część mózgu, kolejny atlas, nowe zastosowanie i kolejne wyzwanie. Celem budowania pomostów jest zrozumienie, jak lekarz pracuje, czego mu brakuje i czy jestem w stanie zrobić coś, co mu pomoże. A także, aby to, co proponuję, mogło stać się produktem globalnym.

Przekonanie, że nauczanie lekarza powinno się rozpoczynać od sali prosektoryjnej, także dzięki pana pracy powoli przestaje być dogmatem. Jak reagowali lekarze na pana wizjonerskie podejście?

– Na początku XXI w. ukazała się książka: „The Operating Room for the 21st Century” pod redakcją Michaela L.J. Apuzza, profesora neurochirurgii z Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Byłem jednym z autorów i pozwoliłem sobie zaprezentować wizję wybiegającą jakieś 40-50 lat do przodu. Czytam potem inne teksty, a wszyscy piszą, jak jest dzisiaj i co się zmieni w krótkim czasie, m.in. dzięki lepszemu oprogramowaniu, skanerom… Niewiele więcej. I na tym też w dużej mierze polega różnica między lekarzem a naukowcem. Decyzję: leczyć, nie leczyć, lekarz musi podjąć już teraz. Naukowiec, nie mając tej odpowiedzialności, jaka spoczywa na lekarzu, może pójść dalej.

Ale przychodzi taki moment, że trzeba zaufać naukowcowi.

– Kiedyś u swojego wydawcy w Nowym Jorku spotkałem dr Isabelle M. Germano, która jest jednym najlepszych amerykańskich neurochirurgów. Korzystała z moich atlasów w swojej stacji chirurgicznej składającej się z komputera, systemu nawigacyjnego i ram chirurgicznych, ale nie miała dostępu do niektórych funkcji, bo firma nie wszystko zrobiła tak, jak jej sugerowałem, tylko bardziej „ekonomicznie”. Wydawca miał na rozmowę pół godziny, a potem my rozmawialiśmy dwie, w czasie gdy czekali pacjenci. Skończyło się artykułem i rozdziałem książki.

To, że firma czegoś nie zrobiła, pokazuje, że uproszczenia, biorące się z chęci obniżenia kosztów, przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego.

– Bo wtedy już się nie myśli, że to, co zrobiłem i proponuję, zostało głęboko przepracowane. Obserwowałem czołowych chirurgów w Singapurze, ale też w Europie i Ameryce Północnej – dr. Benabida w Grenoble, pioniera głębokiej stymulacji mózgu, dr. Lozana w Toronto, lekarzy w USA, w Johns Hopkins i w Los Angeles, gdzie zastosowano moją koncepcję. Zamiast wielu elektrod – które chirurdzy stosują, aby zrobić mapowanie, czyli odczyt sygnałów elektrycznych mózgu – zaproponowałem wykorzystanie jednej elektrody kierowanej atlasem. Efekt – skrócenie operacji z 10 do 4,5 godz.

Wydaje się, że powody, dla których wyjeżdżał pan z kraju, a teraz wraca, są podobne. Kiedyś nie można było tu się realizować, dziś, bogatszy o niebagatelny dorobek, dostrzega pan w kraju warunki do pracy. Wspólne jest także to, że tak wtedy, jak i teraz jest to dla pana nowe wyzwanie.

– Motywacja była podobna, ale sytuacja inna. Gdy wyjeżdżałem z kraju, nie miałem konkretnego planu. Chciałem jedynie wprowadzać w życie swoje pomysły. Teraz mam plany nie tylko na 5, 10, czy 20 lat, ale i na kilka żyć. Wiem, co chciałbym zrobić i to nie tylko w dziedzinie, która dała mi najwięcej satysfakcji, tzn. badań mózgu. Ten mój wpływ, jeżeli się uda, mógłby być o wiele większy. Chcę budować polską Dolinę Krzemową, tworzyć Polskę innowacyjną. Do pewnych zadań człowiek dojrzewa z czasem.

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2016, 34/2016

Kategorie: Nauka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy