Kiedyś śpiewało się romantycznie, o kwiatach i westchnieniach. Teraz młodzi nie idealizują miłości Rozmowa z Ireną Santor – Jeszcze gdy była pani w „Mazowszu”, przesłuchał panią Stefan Rachoń, dyrygent Orkiestry Radiowej, z którym potem pani współpracowała, i napisał: „Ma naturalnie świetnie ustawiony głos, doskonały słuch muzyczny, wyczucie stylu. Dostała od natury nie tylko jednolitą, ale i piękną barwę głosu. Ma w gardle stradivariusa”. Czy pochodzi pani rodziny o muzycznych tradycjach? – Nie. Pochodzę z biednej, robotniczej rodziny. Moi rodzice pewnie byli muzycznie utalentowani, ale nie mieli szansy tego pokazać, nie mieli dostępu do muzycznej edukacji. Pamiętam z dzieciństwa, że oboje pięknie śpiewali (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało) na dwa głosy. Nie mieliśmy radia, sami zastępowaliśmy sobie radio. Od najmłodszych lat uwielbiałam śpiewać. – Ale wybrała pani szkołę zdobienia szkła. – Z konieczności. Kiedy byłam mała, mama ze względów zdrowotnych przeniosła się ze mną z Solca Kujawskiego (tata już nie żył) do Polanicy Zdroju. Tak się ułożyły moje warunki życiowe, że nie mogłam pójść do żadnej innej szkoły, poza tą, która była w Polanicy. Nazywała się szumnie Gimnazjum Zdobienia Szkła, a była to po prostu szkoła zawodowa. Ale wyszło mi to na dobre, bo nauczycielka przedstawiła mnie Zdzisławowi Górzyńskiemu, ówczesnemu dyrektorowi Opery w Poznaniu, który przyjechał tam na kurację. Przesłuchał mnie, poradził, żebym poszła do szkoły muzycznej. Dał mi list polecający do Tadeusza Sygietyńskiego i tak, w wieku 16 lat, trafiłam do „Mazowsza”. – Jak wyglądała pani edukacja muzyczna? – Posłuchałam Górzyńskiego i w „Mazowszu” skończyłam średnią szkołę muzyczną. Byłam w klasie śpiewu, jako przedmiot dodatkowy wybrałam fortepian, ale przyznam, że nie stał się moją pasją, nie byłam zbyt pilna, jeśli chodzi o ćwiczenia. Daj sobie spokój z operą – Stefan Rachoń opowiadał, że przyszła kiedyś pani do niego i powiedziała, że chce zostać śpiewaczką operową, a nie piosenkarką. – Wydawało mi się, że takie zwykłe śpiewanie to za mało, że profesjonalny śpiew to tylko śpiew operowy. Wtedy jeszcze o piosenkarstwie nie miałam zielonego pojęcia. Potajemnie w „Mazowszu” brałam lekcje śpiewu, bo Sygietyński mi zabronił: chciał, żebym była naturszczykiem; powiedziano mi, że mam dobry głos, sopran liryczny koloraturowy. Nauka śpiewu ogromnie mi się podobała, chciałam pójść do konserwatorium. Rachoń tłumaczył mi: „Jesteś dorosła, wyszłaś za mąż, masz zajęcie w „Mazowszu”. Czy wiesz, ile lat trzeba się uczyć, żeby śpiewać w operze? Bierz lekcje, kształć głos, jeśli ci to sprawia przyjemność, ale daj sobie spokój z operą”. Przekonał mnie. – Jak wspomina pani siebie z początków kariery? – Nie byłam osobą odważną. Może dlatego, że zostałam wychowana w zgodzie z zasadą „siedź w kącie, znajdą cię”. Mnie trochę niosły okoliczności. Przez przypadek trafiłam do „Mazowsza”, na osiem lat. Śpiewałam tam piosenki ludowe, o specyficznej stylistyce. Musiałam potem od niej odejść, żeby śpiewać muzykę rozrywkową, która wtedy bardzo się od muzyki ludowej różniła. Musiałam przejść trudny próg. Kiedy odeszłam z „Mazowsza”, zaproszono mnie na przesłuchanie do Polskiego Radia i nagrałam próbnie piosenkę. Władysław Szpilman, szef redakcji muzycznej i wybitny muzyk, powiedział: „Ona jeszcze nic nie umie, ale ma talent, niech się uczy”. To było najważniejsze, co mnie w życiu zawodowym spotkało. On mi pozwolił powoli się przeistaczać. Myślę, że dzisiaj młodej osobie nie dano by takiej szansy, bo raczej nikt w radiu czy firmie fonograficznej nie powiedziałby: „Niech się uczy”. Dzisiaj trzeba od razu wszystko umieć, przyjść z gotowym „produktem”. – Co było dla pani najtrudniejsze na estradzie? – Wszystko, co związane ze śpiewaniem, bardzo lubiłam. Co nie znaczy, że jestem z efektów zawsze zadowolona. Nie znosiłam tylko życia pozaestradowego: podróży, tułania się po hotelach. Najgorszą rzeczą dla mnie było to, kiedy na dwie godziny przed koncertem wchodziłam do sali, żeby zrobić próbę. Sale często nie były dostosowane do występów, miały złą akustykę. Pamiętam lodowate hale w zakładach pracy, jakieś wielkie świetlice, sale kinowe. Zimne, martwe miejsca. Zawsze musiałam je jakoś „ocieplić” swoimi rzeczami, rekwizytami. W pewnym momencie zawód mnie bardzo zmęczył, dlatego w 1994 r. podjęłam decyzję, że koniec z wyjazdami na koncerty i z radością wyrzuciłam wszystkie grzałki. Nadal nagrywam w studio, ale kontaktu z publicznością mi brakuje. – Zawsze
Tagi:
Ewa Likowska









