Całkowite zaćmienie

Całkowite zaćmienie

Wampiry ze „Zmierzchu” to chodzące cnotki, akurat dla porządnickich nastolatek z bogatych przedmieść i o żadnych wymaganiach artystycznych Prawie 400 tys. widzów w upalny lipiec budzi szacunek i refleksje. A tyle zagarnęło w Polsce „Zaćmienie”, trzecia część sagi „Zmierzch”. Cztery tomy „Zmierzchu” Stephenie Meyer obsiadły listy bestsellerów jak świat długi i szeroki. Dwa pierwsze filmy, które się z tego zrodziły, zarobiły 1,1 mld dol. Przed premierą trzeciego w Los Angeles 10 tys. fanek koczowało w namiotach przez trzy dni. Wszystko każe publicystom trąbić o wielkim renesansie kina wampirycznego. Błąd! Kinomani z dorobkiem temperują histerię – kino wampiryczne nie takie cuda oglądało. A wobec tych cudów wampiry ze „Zmierzchu” to chodzące cnotki dla porządnickich nastolatek z bogatych przedmieść i o żadnych wymaganiach artystycznych. Bo cóż – jest sobie panienka Bella i się waha: oddać serce wampirowi Edwardowi czy raczej wilkołakowi Jacobowi. Jeśli do tego dodać dialogi o „przeznaczeniu, losie i miłości”, to mamy komplet wrażeń. Poza tym autorka Meyer wykonuje – jako mormonka! – piruety moralne: w książkach posługuje się wampirami, a więc typami zwróconymi do chrześcijaństwa co najmniej bokiem. Ale zarazem nie pozwala, by reklamy jej sagi drukować na koszulkach odsłaniających ramiona, bo taka odzież to nieprzyzwoitość. W samym „Zaćmieniu” też nic tylko obyczajowy rygoryzm. Ot, Bella na ochotnika uległaby Edwardowi, ale ten stawia szlaban: jeżeli seks, to tylko po ślubie. No koniec świata: wampir w roli kaznodziei! A do tego to nawykły do luksusu mieszkaniec podmiejskiej willi, pasażer eleganckich wozów, koneser stylowego malarstwa. Tym ściąga do kin nastolatki, których na widowni jest z reguły 90%. Witryna internetowa iVillage zapytała bywalczynie, czy nie zamieniłyby obecnego partnera na przystojniaka Edwarda Cullena ze „Zmierzchu”. Rezultat: niemal 90% indagowanych pań entuzjastycznie nadstawiałoby co wieczór szyję rzeczonemu wampirowi. Historyjki na dobranoc Wampiry to hojny i bezinteresowny dar Europy Środkowej dla globalnej popkultury. W dodatku dar z metryką. Wiara w nieśmiertelną istotę żywiącą się krwią to ten moment dziejowy, kiedy po wprowadzeniu chrześcijaństwa zaniechano palenia zwłok. Taki niedopalony umrzyk miał się tułać po rodzinnej okolicy, wystrzegać się czosnku i cebuli, uciekać przed kulą utoczoną ze srebra i osinowym kołkiem. Zadatki na wąpierza mieli ponoć rudzi, leworęczni, posiadacze zrośniętych brwi. Potencjalnego wampira należało pochować twarzą w dół, a już najlepiej z głową odciętą i złożoną między nogami. Ten obraz tułał się po literaturze przez cały XIX w., aż do roku 1897, który przyniósł przełom za sprawą irlandzkiego grafomana. Abraham Stoker nasłuchał się od matki przerażających historii, spłodził syna, napisał 18 powieści i zmarł z wycieńczenia organizmu. Błysk literackiej intuicji miał w życiu raz – kiedy zaczął układać historię hrabiego Drakuli z zamczyska w Transylwanii. Hrabia dnie przesypia w trumnie, a nocą poluje na poddanych, którym wysysa krew. A kiedy przetrzebi okolicę, wyrusza po nowe ofiary do Anglii. Wydawca historyjki nie liczył na wiele, ale dziełko zyskało rozgłos, dało się sprzedać do Ameryki, posypały się tłumaczenia. Na horyzoncie pojawił się film. Wampiry i kamerę filmową uczucie połączyło już w roku 1922, choć była to miłość z przeszkodami. Niemiecki ekspresjonista filmowy Friedrich Wilhelm Murnau nie mogąc bowiem uzyskać praw do sfilmowania „Drakuli” Abrahama Stokera, zaczerpnął z powieści, co się dało, a w celu zatarcia śladów pozmieniał nazwiska i drugorzędne szczegóły. Wdowa po pisarzu nabrać się nie dała. Podobnie jak sąd, który orzekł, że kopie należy skasować, aby nie przysparzały filmowcom nielegalnego dochodu. Co wykonano połowicznie, bo film już poszedł po Europie i przechował dla potomnych model wampira numer jeden. Zapoznaje go skromny i oddany obowiązkom pracownik biura nieruchomości, wysłany do Transylwanii, by sprzedać zamek pewnego hrabiego. Ten zdradza zamiłowanie do ludzkiej krwi i lęk przed krzyżem. Ale prawdziwą naturę objawia po sfinalizowaniu papierkowej roboty: zaopatrzony w zestaw trumien okrętuje się na statku, którym dostarcza do niemieckich portów śmiertelną zarazę. Zło skondensowane, a zarazem dekoracyjne. Aktor Max Schreck (po niemiecku schrecklich znaczy okropny) nosił się z wystającymi siekaczami, gackowatymi uszami i paznokciami wygiętymi w potężne szpony. Do tego prezentował garbaty nos – jak z antysemickich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 30/2010

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot