Potrafię śmiać się z siebie

Potrafię śmiać się z siebie

Nikt z widzów nie utożsamia się z Maliniakiem, każdy widzi w nim swojego krewnego lub sąsiada

Roman Kłosowski (ur. 14.02.1929 r. w Białej Podlaskiej) – warszawską PWST ukończył w 1953 r., po czym trafił do teatru w Szczecinie, gdzie debiutował rolą Frania w „Szczęściu Frania” Perzyńskiego. Od 1955 r. występuje w Warszawie. Wśród jego teatralnych ról są m.in.: Spodek w „Śnie nocy letniej”, Szwejk w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”, Ryszard III w „Ryszardzie III” Szekspira, Horodniczy w „Rewizorze” Gogola i in. Telewizyjnej publiczności jest znany m.in. z filmów: „”Ewa chce spać”, „Horror w Wesołych Bagniskach”, „Hydrozagadka”, „Sonata marymoncka”, „Baza ludzi umarłych”, ale przede wszystkim z serialu „Czterdziestolatek”.

– Obchodzi pan hucznie podwójny jubileusz: 75-lecie urodzin i 50-lecie pracy artystycznej. Kawał czasu.
– Widzowie czasem mają do mnie pretensje, że się zestarzałem i już nie wyglądam jak w „Czterdziestolatku”. Mojej żonie wolno było się zestarzeć, ale nie mnie! Jednak zapewniam, że czuję się świetnie i mam mnóstwo energii. Wcale nie odczuwam brzemienia wieku. Kilka dni temu dostałem z ZUS zawiadomienie, że przysługuje mi już dodatek pielęgnacyjny jako – w domyśle – niedołężnemu starcowi. Uśmiałem się. Nie tylko nie wymagam pielęgnowania, ale właśnie przygotowuję się do nowej roli, poza tym jestem bardzo zabiegany w związku z moim jubileuszem artystycznym.
– Nie marzy pan czasem, żeby w końcu, po 50 latach pracy, porzucić scenę i przejść na zasłużony odpoczynek?
– Ależ ja się tego boję jak ognia, bez pracy chyba bym umarł. Jeśli coś mnie w życiu przeraża, to nie to, że mam 75 lat i mogę niebawem umrzeć, tylko myśl o tym, że mogę przestać grać. Odpoczynek mnie męczy. Irytuje mnie, kiedy siedzę bezczynnie w domu.
– To wygląda na uzależnienie od zawodu.
– Jestem uzależniony od grania, wcale tego nie ukrywam. Aktorstwo to najwspanialszy zawód na świecie. Żaden inny nie daje możliwości, aby w ciągu jednego życia być co chwila kimś innym, żyć życiem wielu postaci. Przez te pół wieku na scenie przeżyłem wszystko, co może przeżyć aktor, doświadczyłem wzlotów i upadków. Byłem obiektem podziwu i zawiści, sympatii i zmowy, plotek i intryg, odnosiłem uskrzydlające sukcesy i ponosiłem bolesne porażki. Na scenie przeżyłem najszczęśliwsze chwile.
– Lubi pan oklaski?
– Uwielbiam, przecież dla aktora oklaski są nagrodą za udany występ. Tak samo jak popularność. Niektórzy aktorzy starają się robić wrażenie, że wcale nie zwracają uwagi na to, czy są oklaskiwani, czy są rozpoznawalni. Moim zdaniem, udają. W każdym razie ja po każdym przedstawieniu z niepokojem oczekuję, jakie będą brawa.
– Nie miał pan czasem okresów znudzenia aktorstwem, graniem po raz kolejny tych samych ról?
– Miałem czasami dosyć otoczenia, środowiska. Ale nigdy nie myślałem o tym, żeby rzucić ten zawód i robić coś innego. Zresztą niczego poza graniem nie umiem robić.
– Pamięta pan swój pierwszy publiczny występ?
– To było w zamierzchłych czasach, kiedy byłem uczniem liceum w Białej Podlaskiej i grałem w szkolnym teatrze. Pamiętam, że zawsze dobrze się czułem na scenie, jak ryba w wodzie.
– Od początku miał pan vis comica?
– Podobno tak. Umiałem bez trudu rozśmieszać widownię do łez. Kiedyś grałem w sztuce dla młodzieży, której bohater miał udzielać korepetycji z łaciny. Wystarczyło, że zamiast „pulchra” (łac. dziewczyna – przyp. red.) powiedziałem „pulchna” i cała sala pokładała się ze śmiechu. Ale grałem też poważne role. Bardzo mi się to podobało, bo w końcu odkryłem dziedzinę, w której byłem dobry. W szkole miałem złą opinię, dopiero dzięki występom w teatrze nauczyciele przekonali się do mnie. A potem jeszcze zostałem prezesem koła literackiego, bo bardzo lubiłem czytać.
– Dlaczego miał pan złą opinię?
– Byłem tak zwanym trudnym uczniem. Uczyłem się słabo, z przedmiotów ścisłych miałem dwóje. Wagarowałem, bywałem arogancki, paliłem papierosy – jednym słowem, byłem okropny, nie ma czym się chwalić. Ale teatr zaczął na mnie dobrze wpływać, tak samo jak literatura. Kiedyś nauczycielka zadała mi za karę lekturę Sienkiewicza. Czytałem tom za tomem i odkryłem, że to mnie uspokaja. Jestem żywym przykładem na to, że teatr i literatura pełnią rolę wychowawczą.
– Szerokiej publiczności jest pan znany z ról przeciętnych, małych ludzi. Ale grał pan także herosów, m.in. Szekspirowskiego Ryszarda III. Jakie role pan woli?
– Role małych ludzi szarpanych wielkimi namiętnościami są trudniejsze, bardziej skomplikowane. Widzowie wolą takich małych bohaterów od herosów, bo są im bliżsi, łatwiej się z nimi utożsamić.
n Rolą małego człowieka, która przyniosła panu wielką popularność, był Maliniak z „Czterdziestolatka”. Człowieczek małostkowy, wredny, zawistny, a jednak budzący w widzach powszechną sympatię.
– Rzeczywiście, wszyscy lubili Maliniaka, bo to świetnie napisana postać, taka „prosto z życia”. Ale przecież nikt z widzów nie utożsamia się z Maliniakiem, każdy widzi w nim swojego sąsiada, krewnego czy znajomego.
– Zdarzało się, że zwracano się do pana: „panie Maliniak”?
– Latami tak do mnie mówiono. Wołano za mną na ulicy: „Maliniak, Maliniak!”, w sklepie słyszałem: „Dzień dobry, panie Maliniak”. Był czas, że to nazwisko doprowadzało mnie do szewskiej pasji, bałem się, że kiedyś komuś przyłożę za Maliniaka.
– Jest pan taki wybuchowy?
– Jestem cholerykiem, a raczej byłem, bo z upływem lat się uspokoiłem. Dawniej łatwo wpadałem w gniew, ale na krótko. Na przykład kłótnie domowe to zawsze były pięciominutówki. Syn często żartował, że u nas nie ma cichych dni, są za to głośne chwile.
– Ignacy Gogolewski, w czasach studenckich pana współlokator w pokoju w akademiku, napisał w swoich wspomnieniach, że był pan nie tylko cholerykiem, ale także bałaganiarzem.
– W domu może i jestem bałaganiarzem, ale nie w pracy. A co do Ignacego, to on był z kolei pedantem, zawsze chodził tak wystrojony i wypachniony, że nazywaliśmy go „Lalunia”. Kiedy byliśmy na pierwszym roku, Jan Kreczmar, nasz wykładowca, zapytał go, jak ma na imię. „Inek” – odpowiedział. Na co Kreczmar: „Ja się z panem nie będę pieścił, proszę pana”. Ale tego już Ignacy we wspomnieniach nie opisał.
– A jak pan wspomina siebie z czasów studenckich? Łatwo panu szło w szkole?
– Miałem szczęście do wspaniałych pedagogów, którzy byli zarazem wybitnymi aktorami. Za moich czasów wykładali m.in.: Aleksander Zelwerowicz, Jacek Woszczerowicz, Jan Świderski czy wspomniany Jan Kreczmar. Oni pomogli mi się odnaleźć, nabrać do siebie dystansu i ironii. Kiedy zostałem przyjęty na studia, Zelwerowicz powiedział mi, że jestem postacią historyczną, bo po raz pierwszy w dziejach tej szkoły teatralnej dostał się do niej człowiek o tak nikczemnej posturze. Dopiero później upowszechniło się przyjmowanie ludzi „bez warunków”, ja miałem wątpliwą przyjemność być pierwszym. Ale postanowiłem zrobić z tego mój atut i wykorzystywać go w rolach komediowych i dramatycznych.
– To się panu udało.
– Potrafię śmiać się z siebie i nie obrażam się, gdy inni się ze mnie śmieją. Za swój sukces uważam, że pod mój wygląd pisano teksty kabaretowe. Nie każdy może się tym pochwalić.
– Ale nie lubi pan, kiedy mówi się o panu: aktor komediowy.
– Czuję się aktorem dramatycznym, nie komediowym. Sam się zastanawiam, dlaczego przylgnęła do mnie etykieta aktora komediowego, skoro wśród moich ról, teatralnych i filmowych, typowo komediowe stanowią mniejszość. Może po prostu publiczność woli takie role i lepiej je zapamiętuje.
– Dlaczego, mimo że odnosił pan sukcesy na scenie, podjął pan studia reżyserskie?
– Żeby nie utknąć w sztampie. W wieku około 30 lat zauważyłem, że wciąż otrzymuję propozycje komediowe, śmieszne role – i to w dość miernych komediach. Albo role numerkowe: robotnik czwarty, urzędnik szósty, itd. Te role nie dawały mi satysfakcji, więc w końcu postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce: zrobić dyplom reżyserski, dzięki któremu będę mógł sam wybierać repertuar i czasem obsadzać siebie w ciekawej roli. Coś powiedzieć o sobie, o świecie, o swoich poglądach.
– A jakie ma pan poglądy?
– Wciąż te same: niepopularne, lewicowe.
– W połowie lat 70. został pan dyrektorem Teatru Powszechnego w Łodzi, gdzie robił pan tzw. teatr społecznie zaangażowany, co odpowiadało tym poglądom. Wystawił pan tam m.in. „Turonia” Żeromskiego, „Bołdyna” według Putramenta, „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Breszana.
– Jak wcześniej powiedziałem, sam odczułem na sobie wychowawczą moc teatru i wierzę, że teatr może konstruktywnie wpływać na ludzkie postawy, myślenie o świecie. Dlatego, będąc dyrektorem teatru, przyjąłem taką linię repertuarową, która odpowiadała moim przekonaniom.
– Dzisiaj dyrektorzy teatrów kierują się innymi kryteriami: frekwencją, opłacalnością, atrakcyjnością dla sponsorów i reklamodawców.
– Przecież prawie cała kultura kieruje się dzisiaj takimi kryteriami. Może to znak czasów. Widzę na przykład, że młodzi aktorzy nie marzą dziś na ogół o rolach w wielkim repertuarze, ale w popularnym serialu czy opłacalnej reklamie. Nie mam nic przeciwko reklamie i sam chętnie biorę w niej udział, bo daje dobre pieniądze. Jednak żal mi młodych aktorów, bo mają małe możliwości rozwoju, za to duże trudności ze znalezieniem pracy – i to nie atrakcyjnej, ale często jakiejkolwiek. Za moich czasów dla wszystkich była praca, lepsza lub gorsza, ale była. Możliwości rozwoju były duże, chociaż zarobki były skromne. W sumie jednak było lepiej. I nasza kinematografia liczyła się na świecie, a teraz? Od kilkunastu lat żaden polski film nie odniósł sukcesu za granicą.
– Czego można panu życzyć przy okazji jubileuszu?
– Wielu fajnych ról i zdrowia, w takiej kolejności. Chciałbym grać role ciekawe, niebanalne. Teraz gram w interesującym serialu, w reżyserii Sławka Piwowarskiego, opowiadającym o naszej współczesności. Jestem tam prostym komuchem, któremu świat przewraca się do góry nogami. Małym człowiekiem z wielkimi problemami. Jak w życiu.

 

Wydanie: 11/2004, 2004

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy