Przekręty prezesa

Przekręty prezesa

Krótka historia polskiego biznesmena, czyli…

– Ja tylko drobno kradłem. Inni to… – P. wypowiada te słowa po wypiciu kilku setek wódki. To ona sprawiła, że czuje się rozluźniony, bardziej skory do zwierzeń. Kilka godzin wcześniej oświadczył: – Czego mam się bać, przecież nikogo nie zabiłem.
Godzinę później dzwoni do Polski i pyta, czy “bramkę ma otwartą”. Przyłapany na tym, bagatelizuje to.
– Zawsze sprawdzam przed każdym wyjazdem i wjazdem. Jestem przezorny. Polska stała się policyjnym krajem.
Ale teraz panuje spokój. Marynarka spoczywa niedbale zarzucona na krześle. Guziczek koszuli przy szyi odpięty. Krawat rozluźniony. P. wypełnia się uczuciem radości – w czarnej skórzanej saszetce znalazło się kilka tysięcy marek. To za wzięcie fikcyjnego kredytu miliona marek na swoją spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Dzięki temu goszcząca go firma będzie mogła uzasadnić niedobór w kasie i ogłosić bankructwo. Co zrobi potem P.? Nie martwi się tym za bardzo.
– To jego cecha charakteru – w niczym nie widzi problemu – mówi H., który za znalezienie podstawionej osoby, czyli “jelenia” też zarobił. Może nawet więcej niż P., który od tej pory “bierze wszystko na swój kark”.
Czysta polska wódka przywieziona przez P. dobrze się rozlewa i jeszcze lepiej pije. Na popitkę jest sok pomarańczowy i turecki placek chlebowy kupiony w pobliskim imbisie.
– Teraz wyśle się na papierze trochę kontenerów na Wschód – wyznaje ze śmiechem P. – Ostatnio ma wzięcie Kołyma. A tam oczywiście przepadną. Wszyscy wiedzą, że Ruscy to mafia i nie płacą. Potem ogłoszę upadłość.
Po chwili P. ciągnie dalej swój monolog: – Kto się w tym wszystkim połapie? Kredyt wziąłem w Niemczech. Skąd o tym mają wiedzieć w Polsce? A zresztą firma jest już wyrejestrowana. Szukaj wiatru w polu.

DOBRZE SIĘ PRZYCINAŁO

Specjalnością P. przez długi czas był cukier. – Oj, dobrze się na tym przycinało. Brało się do układu dyrektora. Dostawał procent od wartości pobranego towaru, oczywiście, na wydłużony termin płatności. Potem odsprzedawało się dalej. Z reguły brało się na podstawione firmy. Nigdy nie było problemów ze zorganizowaniem lewych lub kradzionych dokumentów. Dyrektor był swoim człowiekiem i nie sprawdzał firmy szczegółowo. Nawet jeśli wzięło się na siebie trochę cukru, to po pewnym czasie ogłaszało się upadłość.
H. wymienia opróżnioną butelkę wódki na nową. Rozdziera foliowe opakowanie z niemieckim salami. P. krzywi się. Nie lubi tego paskudztwa. Najtańsza niemiecka wędlina.
– Potem był miał węglowy i węgiel – mówi P. – Szedł wagonami. Wszystko w miliardy złotych. I co się dzieje wielkiego? Nic. Czasami ktoś zaliczy areszt pod pretekstem wyłudzenia, ale to tylko frajerzy, którzy się nie przygotowali. Nie mieli poparcia. Dyrektorowi prokurator najwyżej stawiał zarzut niegospodarności. Ale z reguły serduszko i szpital. Sprawa przysychała. Tak naprawdę mało kto jest zainteresowany, aby te sprawy wychodziły na zewnątrz. Najczęściej hałas robią związki zawodowe. Robole, którzy nic z tego nie mieli.
– P. przeżył już najście pracowników cukrowni, którzy zaczęli protestować pod jego domem – opowiada H i dodaje.: – Spytaj, dlaczego w domu założył pancerne drzwi. Zwróć uwagę, jak wychodzi na ulicę. Zawsze uważnie rozgląda się wokoło. Robi to nawet tutaj. Swojego samochodu nigdy nie stawia blisko domu.

OD CZEGO SĄ KOLEDZY?

P. ma już około pięćdziesiątki. Przeszedł dużo stołków za czasów PRL-u. Praca na kontrakcie w ZSRR. Jak mówi, z niejednego pieca jadł chleb. Pan kierownik, pan prezes… Zawierucha lat 80. sprawiła, że co prawda nie wywieziono go na taczce, ale jak mówi, “został na lodzie”. Bez fotela, biurka, telefonów. Pozostali jednak koledzy, układy. Założył własną firmę. Powrócił tytuł prezesa, biurko, sekretarka.
– Biuro to ważna rzecz. Musi robić wrażenie. Tak jak to, jakim samochodem się jeździ. Nie musi być fabrycznie nowy, ale żeby był to mercedes. Kiedy klient przychodził, sekretarka zawsze łączyła rozmowy z zagranicy: Kolonia, Frankfurt, Paryż, Moskwa. W powietrzu szły kontenery, miliony. Klient głupiał i wpłacał zaliczkę albo całość. Dla bardziej opornych był magazyn. Stale zamknięty, bo magazynier na chorobowym. Otworzyć nie można, przecież magazynier odpowiada materialnie. Jeśli widok magazynu nie wystarczał, to brało się klienta na podnośnik, aby przez górne okna mógł zerknąć, co jest wewnątrz. Oczywiście, znajdowały się tam worki z napisem cukier i nazwą mojej firmy. Równiutko, od ściany do ściany. “No, niech pan policzy, ile tu może znajdować się cukru”. Klient przeliczał, przytakiwał i płacił. Towar miał otrzymać w ciągu siedmiu albo czternastu dni. Nabierał się na to co drugi. Wystarczyło na stelażach poukładać autentyczne worki z cukrem, aby z góry przysłaniały widok pustego magazynu. Mała inwestycja, a jak się opłacała.
P. pije, nie przekąszając. Jednym haustem. Rozpiera się do tyłu na krześle, odsłaniając dosyć okazały brzuszek. – Czasami tylko jakiś wariat wszedł do biura z ludźmi i wyciągał pistolet. Ale z tym też się radziło. Od czego są koledzy? Oparłem się na Andrzeju. Porządny człowiek. Wiele razy wsparł finansowo, gdy było się w potrzebie. To, co z nim zrobili, to śmiechu warte. Głupie zarzuty. On z czego innego żyje. Ile ma takich jak ja? A ja przecież jestem tylko płotką.
– Warto płacić, by mieć plecy – stwierdza H.
P. uczestniczył w wielu przekrętach z Andrzejem K. Wystawiał mu klientów z kontenerami papierosów. Wspólnie szli na cukrownie i kopalnie. Wszystko mieli dobrze przygotowane. H., mówiąc o tym, nie ukrywa podziwu: “Wyższa szkoła jazdy”.
– Mają swoich mecenasów, którzy są na procencie od uzyskanych kwot z przekrętów. Nazywają ich adwokatami mafii. Nie tylko bronią, ale i czynnie uczestniczą. Doradzają, jak zrobić koronkową robotę.
Słysząc o adwokatach, P. markotnieje. Pospiesznie wlewa sobie wódkę i jednym haustem wypija. Głośno wydycha powietrze. – Czego oni ode mnie chcą? Ile wziąłem? Trzy, cztery, no, niech będzie pięć (miliardów starych złotych – od autora). Co to jest? Nie widzą większych sum? Ale dużych nie ruszają, tylko plotą ogólnie o związkach polityki z gospodarką. Na własne oczy widziałem dokument podpisany przez jednego z ministrów. Krąży po całej warszawce. Taki szwindel, że aż zatyka dech w piersi. Ale tu nie będzie winnych.
Mijają godziny, coraz więcej wypitej wódki. P. staje się coraz bardziej wylewny, ale zawsze w pewnym momencie przygryza język. Wie, ile można powiedzieć, nawet w tak zwanym swoim gronie.

NIE MAM NIC WSPÓLNEGO

Październik 2000 r. Dzwonię do Warszawy, do brata P. Kiedy słyszy pytanie o losy P., milknie. Przekonuję, że jestem “swój człowiek”, ale tym bardziej nie chce ze mną rozmawiać. “Ja nie mam z nim nic wspólnego. Jeśli nie chcesz mieć kłopotów, trzymaj się z dala od niego. Rodziny się nie wybiera, ale można znajomych”.
Wrócił do Polski. Interes z H. powiódł się. Nie zakończył się dla niego wyrokiem. Sprawę umorzono. A nawet, gdyby wystąpiły problemy, to razem wystawili innego Polaka, który nawet nie domyślał się, o co w tym wszystkim chodzi, a potrzebował dachu nad głową i pieniędzy. “Teraz po śmierci Andrzeja K. jeszcze bardziej się schował. Boi się już nie tylko policji”. Według brata zamieszkał we Wrocławiu, żyje z jakąś pielęgniarką. Dostaję numer telefonu.
We Wrocławiu kobieta P. nie chce o nim słyszeć. Uciekł i nie odzywa się. Chyba znowu jest za granicą. Może siedzi? – pytam. “On? To niemożliwe, takich nigdy nie zamykają” – odpowiada i odkłada słuchawkę.

PS Co dzieje się z H.? Niedawno odsiedział wyrok w Niemczech, w Polsce wywinął się ze wszystkich spraw tak jak wszyscy, którzy wybrali współpracę z policją. H. był zawsze pragmatyczny. Przypominam sobie jedno z ulubionych powiedzeń P.: “W Polsce trzeba było zbudować kapitalizm od zera, a jak zbudować coś bez kapitału? Więc trzeba było kraść”. Nie pamiętam tylko, czy na pewno użył czasu przeszłego.

Wydanie: 2000, 48/2000

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy