Biznes w kowarskich sztolniach Tuż przy wejściu do lochów stoi manekin w mundurze żołnierza Armii Radzieckiej. Turyści zwiedzający kowarskie lochy są zaskoczeni. – Ostatni sowiecki oficer polityczny w naszej fabryce był inwalidą wojennym – wyjaśnia Franciszek Gawor – nie miał ręki. Zadbałem, by i manekin tak wyglądał. Zaraz po wojnie Kowary stały się „atomową potęgą” i, co oczywiste w tamtych czasach, miastem zamkniętym. Przejazd tranzytem był możliwy tylko w towarzystwie stosownych funkcjonariuszy. Coś z nastroju tajemniczego miasta „po drodze”, przemierzanego w cieniu wojskowych karabinów pozostało do dziś. Zakłady wydobywcze rud uranowych nazywały się tajemniczo Przemysłowe R-1. W latach 40. i 50. wręcz niebezpiecznie było o tym wiedzieć. Tutaj też mieściła się centralna dyrekcja wszystkich tego typu kopalń w kraju, działających głównie na Dolnym Śląsku. Z tamtych czasów nie pozostały nawet budynki. Rządzący tu niepodzielnie Rosjanie po zakończeniu eksploatacji złóż rozebrali również obiekty. – Z okazałego gmachu dyrekcji pozostały tylko schody – wspomina Franciszek Gawor, ostatni polski wicedyrektor R-1. – Wszystkie urządzenia były ukryte pod ziemią. Inna sprawa, że ukształtowanie terenu – wysokie góry – uniemożliwiłoby budowanie typowych wież kopalnianych, ale tu chodziło przede wszystkim o zachowanie tajemnicy. Ukrywanie, o co naprawdę chodziło, było posunięte do granic absurdu. Starszy pan opowiada przygodę jednego z robotników, który zapomniał wysypać żwir z roboczych kaloszy. Złapany w punkcie kontrolnym, został oskarżony o próbę wyniesienia z zakładu ważnych… no właśnie – czego? Trudno sobie dziś wyobrazić, jak wówczas sformułowano zarzut. W każdym razie nieszczęśnik odsiedział swoje w ubeckim areszcie. Przepustki, kontrole, zakazy. Całe zastępy rosyjskich i polskich funkcjonariuszy służb specjalnych – jakbyśmy ich dziś nazwali – kontrolowały wszystkich i wszystko. Zelżało dopiero wówczas, gdy Rosjanie upewnili się, że złoża są wyczerpane. Ostatni „atomowy” dyrektor Wszystkiego jednak Rosjanie nie rozebrali. W lesie, w sporej odległości od willowej dzielnicy Kowar, stoi miniosiedle kilkupiętrowych bloków, wypisz wymaluj takich, jak w wielu miastach uszczęśliwionych budownictwem lat 50. – Tutaj mieszkała kadra inżynieryjna – wspomina dyr. Gawor. – Osiedle było otoczone drutem, stali wartownicy. Rosjanie mieli własny sklep, świetlicę i w zasadzie wszystko, czego potrzebowali. – To byli wysokiej klasy specjaliści – ocenia były wicedyrektor R-1 i wyciąga górniczą mapę starannie wykonaną na papierze niespotykanej dziś jakości. Napisy – cyrylicą. Pokazuje na schemacie wejścia do górotworu. Sama natura sprzyjała tajemniczości. Korytarze na różnych poziomach i zaznaczone kreskami obszary już wybranych pokładów. Właśnie tam powstaje dobroczynny gaz radon, na który tak liczą i poszukujący panaceum na starość, i dotknięci różnymi chorobami, i biznesmeni chłodno kalkulujący możliwości zysku. Franciszek Gawor przyjechał tu zaraz po ukończeniu krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Dawny kolega powiedział: „Weź nakaz pracy gdziekolwiek i przyjeżdżaj do mnie, resztę załatwię”. Nawet nie pamięta, gdzie go wówczas skierowali. Następnego dnia był w Kowarach. Na rogatkach stała strażnica i dalsza podróż odbywała się w towarzystwie wojskowych. Przejechać tranzytem jeszcze jakoś się dało, ale wysiąść – to już stanowiło problem. W końcu pod opieką umundurowanego „anioła stróża” trafił do dyrekcji (tej, którą później rozebrali Rosjanie) i w zasadzie był już u siebie. Kilkupokojowe mieszkanie otrzymał od razu, mógł sprowadzić rodzinę. Franciszek Gawor przeszedł wszystkie szczeble kariery w R-1 i dotrwał do końca „atomowej potęgi”. W Kowarach wychował dzieci, które później rozjechały się po kraju. Skażenia, choroby popromienne, inne skutki kontaktów z radioaktywnym surowcem? – To chyba widać na naszym cmentarzu – mówi – za długo tu ludzie nie żyją, ale czy umierają szybciej niż gdzie indziej, tego nie wiem. I dziwnych chorób też nie zauważyłem. W każdym razie ucieszył się, kiedy zrodził się sensowny pomysł wykorzystania sztolni. Teraz służy radą i ma oko na wszystko. Sztolnie – to jest interes Wszystko odbyło się jak w filmie. Sztolniami zainteresowali się bogaci biznesmeni z Wielkopolski, którzy od lat w Karkonoszach spędzali rzadkie wolne chwile i pokochali góry szczerym uczuciem człowieka z nizin. (– No nie – jęknął
Tagi:
Violetta Waluk









