Republikanie odesłani z kwitkiem

Republikanie odesłani z kwitkiem

Demokratom udało się uczynić z wyborów swego rodzaju narodowe referendum nad polityką prezydenta Busha W latach parzystych, w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, Amerykanie idą do urn wyborczych. 7 listopada 2006 r. wybierali 435 członków Izby Reprezentantów, 33 senatorów, 36 gubernatorów, ponad 6 tys. przedstawicieli władz stanowych i lokalnych oraz wypowiedzieli się w ponad 200 referendach stanowych na różne tematy – od aborcji i małżeństw homoseksualnych po badania nad komórkami macierzystymi i poziom płacy minimalnej. Tegoroczna kampania była jedną z najdroższych i najbardziej brutalnych. Jej wyniki nie były niespodzianką. Od kilku miesięcy spodziewano się zwycięstwa opozycyjnej Partii Demokratycznej. Nie było pewności jedynie co do rozmiarów tego zwycięstwa. Wyniki spowodowały polityczne trzęsienie ziemi i doprowadziły do istotnej zmiany układu sił w Kongresie. System polityczny Stanów Zjednoczonych jest stabilny, dwupartyjny. Formalnie istnieją w USA różne partie, ale wielka dwójka – Partia Demokratyczna i Partia Republikańska – dość szczelnie opanowała amerykańską przestrzeń polityczną, co w połączeniu z wielkimi kosztami kampanii powoduje, że rzadko przebijają się nowe siły polityczne. Amerykanie cenią też w polityce doświadczenie i często odnawiają mandat swoim przedstawicielom. Stąd po wyborach procentowe zmiany w składzie na przykład Kongresu są zwykle jednocyfrowe. Zmiany w Izbie Reprezentantów są nieco większe, a co pewien czas ma miejsce tzw. fala (ang. wave), która zmiata rządzącą większość. Na przykład do 1994 r. Demokraci mieli większość w Izbie Reprezentantów przez 40 lat. W 1994 r. fala przyniosła Republikanom 54 nowe mandaty, co wystarczyło Partii Republikańskiej do utrzymania kontroli nad Kongresem przez 12 lat czy też licząc inaczej, przez sześć kolejnych wyborów. Fala demokratyczna przyszła 7 listopada br. Partia Demokratyczna uzyskała zdecydowaną większość zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie. Demokraci zdobyli także większość stanowisk gubernatorskich, co ułatwi kampanię kandydatowi Demokratów w wyborach prezydenckich 2008 r. To, co się stało 7 listopada, dla mnie jako amerykanisty nie stanowi zaskoczenia. Doświadczenia historyczne dowodzą, że partia rządząca, w tym wypadku Republikanie, zwykle przegrywa wybory w szóstym roku dwukadencyjnej kadencji. Świadomość tej prawidłowości i słabnącego poparcia dla Republikanów skłoniła niektórych Republikanów startujących w wyborach stanowych do ucieczki pod szyld Partii Demokratycznej. Tak było na przykład w Kansas, gdzie dziewięciu kandydatów Republikanów prezentowało się wyborcom jako Demokraci. Celem Demokratów było uczynienie z tych wyborów swego rodzaju narodowego referendum na temat prezydentury Busha i jego polityki. Wojna w Iraku z pewnością jest piętą achillesową Busha. Zamiast zapowiadanej stabilizacji politycznej w Iraku, można obecnie raczej mówić o realnej groźbie rozpadu terytorialnego kraju. Według danych amerykańskich po stronie irackiej od 2003 r. zginęło 660 tys. osób. Ponad 2,8 tys. żołnierzy amerykańskich straciło w Iraku życie. Coraz powszechniejsza jest opinia o całkowitym braku wizji prezydenta Busha, jak wyjść z tej sytuacji, a powtarzane ciągle zapewnienia o konieczności trzymania się raz obranego kursu (staying the course) spotykają się z coraz większą dezaprobatą społeczeństwa. Demokraci też nie mają jasnej koncepcji, jak zakończyć wojnę. Nancy Pelosi, która w pierwszych dniach stycznia 2007 r. przejmie przewodnictwo Izby Reprezentantów, powiedziała, że wobec Iraku „nie możemy iść dalej dotychczasową drogą”, a polityka USA wobec Iraku musi iść „w nowym kierunku”, nie sprecyzowała jednak, jak ta nowa droga i nowy kierunek mają wyglądać. Prezydent w normalnych warunkach jest atutem swojej partii w kampanii. Tym razem było inaczej. Z racji swoich niskich notowań, oscylujących wokół trzydziestu paru procent, Bush jawił się wielu kandydatom republikańskim jako obciążenie i unikali oni pojawiania się z nim w trakcie kampanii. Doszło nawet do małego skandalu. Kiedy w poniedziałek, 6 listopada, dzień przed wyborami, Bush pojechał na Florydę wspierać kandydatów republikańskich, oficjalny kandydat Republikanów na gubernatora, Charlie Crist, nie pojawił się na wspólnym wiecu z prezydentem w Pensacoli. Wywołało to nieukrywaną irytację Białego Domu. Dodam, że gubernatorem Florydy jest Jeb Bush, brat prezydenta, który kończy swą drugą kadencję i nie może się ubiegać o trzecią. Część demokratycznych kandydatów wykorzystywała niepopularność Busha, oskarżając

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 46/2006

Kategorie: Świat