W internecie łatwo jest krytykować i sprzeciwiać się, trudniej coś stworzyć Jałowość i absurdalność dzisiejszego życia politycznego robi się coraz bardziej nieznośna. Słynne już małostkowe awantury o drobiazgi, którymi żyje władza, przeplatane komediowymi występami jej co barwniejszych przedstawicieli, stawiają pod znakiem zapytania samą powagę sprawowania rządów. U odbiorcy, co kilka lat nazywanego wyborcą, rodzi to nastawienie anarchistyczne: podważające sens istnienia władzy, która miast zarządzać, trawi energię na populistyczne występy. Nie do wszystkich przemawia teoria postpolityki – stanowiąca, iż bałwanienie to wszystko, co w świecie współczesnym możemy od klasy politycznej otrzymać, gdyż ważkie decyzje i tak zapadają w międzynarodowych strukturach korporacyjnych, władza zaś wybierana jest dziś głównie do robienia spektaklu. Choć osobowości w rodzaju Janusza Palikota znakomicie się w tę filozofię wpisują, jest ona odrzucana przez większość ludzi nie dość cynicznych, by zaakceptować programowe bezhołowie. Słowem, wszyscy wypatrują buntu, który doprowadziłby do jakiegoś radykalnego nowego rozdania. Ponieważ zaś główną przestrzenią fermentu i wymiany poglądów jest internet, tęskne spojrzenia coraz częściej wysyłane są w jego stronę. Jedną wielką tęsknotą jest np. sążnisty wywiad z Erykiem Mistewiczem, specem od marketingu politycznego, zamieszczony ostatnio na portalu Onet. Mistewicz prorokuje internetową rewolucję. Problem w tym, że Mistewicz na internecie i jego ciemnych sprawkach zbyt dobrze się nie zna. Oczywiście nie chcę tutaj twierdzić, że ja z kolei się znam, więc mnie słuchać wypada. Jednakże od ładnych kilku lat zajmuję się dość intensywnie internetową publicystyką i mam jakie takie pojęcie na temat jej specyfiki. I nie podzielam, niestety, rewolucyjnych nadziei Mistewicza. Teza: „w cyberprzestrzeni już tli się bunt przeciwko polskiej klasie politycznej” jest, owszem, bardzo ładna. Ma nawet pewne przesłanki: kryzys najbardziej dotknie klasę średnią. Operuje ona głównie w internecie, więc gdy to „pokolenie profesjonalistów” się wkurzy, zdemoluje całą scenę polityczną. Z sieci przyjdzie też mesjasz: nowy, wirtualny Lepper. Podejrzenia padają np. na Tomasza Lisa, którego próbuje się wykreować na populistę nowego typu. Wszelako przesłanki te są cokolwiek naiwne, bo przede wszystkim zakładają twórczy charakter działalności internetowej. Tymczasem jest ona głównie negatywna: w internecie łatwo jest krytykować i sprzeciwiać się, trudniej coś stworzyć. Skrajna heterogeniczność społeczności internautów i programowo anarchistyczny charakter tego medium praktycznie wykluczają porozumienie, mogące być zarzewiem jakiejś nowej jakości. Np. ruchu politycznego. Owszem – można w internecie zjednoczyć się przeciw czemuś, obojętnie, czy będzie to PiS, czy wysyłanie sześciolatków do szkół. Łatwo sobie zatem wyobrazić powszechny ruch pod hasłem: „Nie wierzę politykom”, który podważy prawomocność całego systemu sprawowania władzy w Polsce. Problem w tym, że podważać jest stosunkowo łatwo. Trudniej wymyślić sensowną alternatywę. Internet to taka anarchia na pół gwizdka: raczej ataman Machno, który rozdaje razy na prawo i lewo i nie lubi nikogo, niż całkiem logiczne, choć nierealne systemy społeczne Bakunina czy Kropotkina. Społeczność samoorganizująca się, o której mówi Mistewicz, gdzie każdy jest ideologiem i prezesem, ma znikomą moc sprawczą – ale wielki potencjał destrukcji. Zwycięstwo wyborcze Platformy w roku 2007, z zachowaniem odpowiednich proporcji, partia zawdzięczała również internetowi i „obciachowości” PiS, jaką ta partia wykreowała. Doszło do sytuacji, w której nikt już nie zwracał uwagi na merytoryczny przekaz partii Jarosława Kaczyńskiego: ważny był tylko śmieszny i nieporadny wizerunek. Internauci poszli więc w ową niedzielę do wyborów nie po to, by wynieść do władzy PO, ale by usunąć PiS. Dowiodło to, że mocy internetu nie wolno nie doceniać. Ale wielu teoretyków popełnia dziś podstawowy błąd: nie widzi, że internet jest żywiołem – i jako taki niezwykle trudno byłoby go wyzyskać w ukierunkowanej, planowej akcji politycznej. Lekcja roku 2007 wywołuje bowiem całkiem zrozumiałe pragnienie „zróbmy to jeszcze raz”. Sęk jednak w tym, że sprzeciw wobec PiS miał dwa lata temu charakter spontaniczny. Nikt za tym nie stał. Społeczność internetowa, jako anarchistyczna, jest bowiem tak wyczulona na wszelkie próby manipulacji, że raczej trudno byłoby ją na kogoś napuścić. Problem jest zresztą znacznie bardziej złożony. Programowy anarchizm przekłada się na niechęć do autorytetów – zwłaszcza internetowych. Mistewicz przywołuje przykłady dwojga
Tagi:
Magda Hartman









