Różyczki i magdalenki

Różyczki i magdalenki

Zabrałem Antosia do Muzeum Nowej Huty, które kontynuuje wątki peerelonostalgiczne w nowej wystawie, zmyślnie opracowanej i reklamowanej jako atrakcja dziecięca. „Trzepaki, Reksio, Atari” to jednak nade wszystko zbiorowisko Kane’owskich różyczek, które wyciskają łzy z dorosłych oczu, jeśli tylko współczesne dzieciaki szybko znudzone analogowymi zabawkami dadzą nam czas, byśmy mogli spokojnie się przyjrzeć rekwizytom sprzed kilku dekad. W wyznaczonych miejscach dziatwa może „interaktywnie” korzystać z eksponatów, czyli próbować się bawić wszystkim, co wyciągnięte ze strychów młodych dziadków i starych rodziców. Babuszki, szachy magnetyczne, pchełki, mały zwierzyniec, żołnierzyki, kapsle wypełnione plasteliną na wyrysowanej trasie do gry w Wyścig Pokoju tworzą wehikuł czasu, lawinę wspomnień wywoływanych przez dotyk i to niezwykłe poczucie wspólnoty dzieciństwa z ludźmi, których widzę po raz pierwszy. Bo przecież na rynku wtedy nie było wyboru, wszyscyśmy używali takich samych zabawek, zapamiętaliśmy tę samą fakturę odrapanych z farby plastikowych figurek, te same dzwonki z wnętrza upartego wańki-wstańki, dźwięk przypominający syrenę alarmową z zakręconego bączka.

W tak sensorycznej pułapce łatwo się rozrzewnić; w natłoku magdalenek padamy na kolana i próbujemy przekonać do gry w kapsle brzdąca wychowanego na zręcznościówkach i strzelankach, dostępnych w każdym smartfonie. Albo wytłumaczyć, co jest hipnotycznego w kolejce jeżdżącej w kółko, dlaczego ustawianie nieruchomej armii z plastiku kręci nas bardziej niż gra w „Call of Duty”, a brzdąkanie piłkarzami na sprężynach i strzelanie goli metalową kulką jest fajniejsze niż gra w „Fifę”. Całe życie socjalizujemy się pod hasłem „dorośnij wreszcie, człowieku!”, aż tu nagle wychodzi na to, że wszystko straciło sens, od kiedy nikt już nas nie pyta: „Czemu nie masz kapci?”. I nie chodzi tu o panią pilnującą posadzek w pałacowych wnętrzach zwiedzanych z przewodnikiem.

Antoś zapytał: „Tato, kiedy stąd wyjdziemy i dlaczego płaczesz?” – to jest jakieś przywołanie do porządku, nie możemy być dziećmi, kiedy sami mamy dzieci, zdziecinniały stary to najbardziej zawstydzający obiekt we wszechświecie. „Coś mi wpadło do oka. Jeszcze tylko zagrajmy w Państwa Miasta”, odpowiedziałem i przypomniałem sobie wiersz tragicznie zmarłego kumpla ze śląskiej ferajny, Arka Kremzy („Gdy miałem napisać / zwierzę na J / napisałem Jutro”). Zagraliśmy kredą na specjalnie przygotowanej tablicy, wcześniej startej gąbką, i kiedy Antek mozolnie składał litery miasta na B (niepatriotycznie od razu przyszedł mu do głowy Berlin), ja przypominałem sobie czasy szkolnych dyżurów. Na mokrej tablicy tak ładnie się pisało, litery stopniowo nabierały jaskrawości, łączyły się łatwiej, charakter pisma nabierał łagodności. Przypomniało się też rozwieszanie sfatygowanych map przed lekcjami geografii, przypomniał nerwowy częstomocz na lekcjach matematyki i lęk przed wielkim cyrklem do rysowania kół na tablicy, który wyglądał jak narzędzie tortur (dla geometrycznego matoła był nim zaprawdę). Pośrodku sali trzepak – przedmiot wielofunkcyjny, zarazem bramka, drążek do wymyków, loża podwórkowych szyderców i szyderczyń, punkt orientacyjny i bodziec do niewybrednych żartów z powodu wyznaczonych na tablicy informacyjnej „godzin trzepania”. Antek przechodzi mimo niego niewzruszony, omiata nieczułym wzrokiem rzutnik do baśniowych slajdów, kadry z bohaterami dobranocek, których nie zna, zatrzymuje się przy nieczynnym flipperze i starym komputerze z prymitywną grą, patrząc na nie z mieszaniną politowania i zaciekawienia. „Tu cię mam”, myślę sobie i zabieram go do miejsca zwanego „muzeum pinballa”, czyli kolejnej kapsuły czasu, którą w latach mojego pacholęctwa nazywano dumnie „salonem gier”. Oprócz dziesiątków zabytkowych już flipperów można tu korzystać także z klasyki gier wideo, z „Pac-Manem” na czele – Antek wytrzymuje nieco dłużej, zwłaszcza przy kierownicach gier samochodowych, a ja mam czas na to, by się ukradkiem ponostalgizować.

Pamiętam jeszcze erę, w której „na automatach” mistrzowie mogli spędzać cały wieczór o jednej monecie, „przechodząc grę” do końca, dopiero potem pojawiły się ograniczniki czasu – żeby kontynuować, należało co kilka minut dorzucać bilon. To już generowało agresję i uzależnienia, młodociane opryszki polowały przed wejściem na słabiaków, żeby im zadać egzystencjalny wybór: „Dycha albo wpierdol” (wrzucało się wtedy monety dziesięciozłotowe). Na kolejnych etapach gracz był już tak zaangażowany oburęcznie (joystick do sterowania plus przycisk do strzelania), że musiał mieć pomocnika od wrzucania kolejnych drobniaków, aby zachować ciągłość rozgrywki. Nazywało się tę czynność pilnowaniem czasu. Spóźnienie groziło przerwaniem gry. A jednak nie upilnowałem czasu – gdzieś mi przepadł, szukam go pokątnie i coraz beznadziejniej.

Wydanie: 09/2023, 2023

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy