Rurka Mikołajka

Rurka Mikołajka

Bronisław Gomulnicki jest prawdopodobnie jedynym w Polsce ojcem, który samotnie wychowuje ciężko chore dziecko Mikołajek jest jak małe słoneczko. Prawie białe włosy, wieczny uśmiech na twarzy, ciągle w ruchu, podskakuje, tańczy, biega i wykazuje niezwykłe zainteresowanie długimi włosami i kobiecymi torebkami. Gdyby nie rurka wystająca z krtani i charakterystyczny bulgoczący odgłos towarzyszący każdemu oddechowi, na pierwszy rzut oka niczym nie różniłby się od innych trzylatków. Mikołajek i jego tata Bronisław stworzyli dwuosobowy świat w skromnym, parterowym domku w Zabrzu. Świat pełen miłości, radości, spokoju – bo tylko w takiej atmosferze Mikołajek może się rozwijać. Ojciec nauczył się ukrywać niepokój, rozterki, zmęczenie. Nieustannie obserwuje syna i co kilkanaście minut bierze go na kolana, aby odessać z krtani zbierającą się tam wydzielinę. Wkłada cienką rurkę ssaka do rurki umieszczonej na stałe w krtani chłopca. Mikołajek nie protestuje, ten zabieg towarzyszy mu od urodzenia. Ojciec za każdym razem dokładnie ogląda wydzielinę. – Jeśli jest jasna i rzadka, to wszystko w porządku. Każda zmiana koloru albo zgęstnienie mogą być niebezpieczne. Gdy były upały, mieliśmy problem, wydzielina zasychała i trudno było ją odsysać. Cały czas musiałem nawilżać powietrze. Bronisław walczy o każdy oddech syna. Nawet gdy gotuje, ogląda telewizję czy rozmawia przez telefon, jego uwaga jest skupiona na oddechu Mikołaja. Gdy tylko się zmienia, a dzieje się to często, tata podchodzi do niego ze ssakiem i opanowuje sytuację. Co tydzień trzeba w klinice wymieniać rurkę tracheotomijną. Czasami Mikołajek – dla zabawy albo gdy nie chce czegoś zrobić – wyciąga ją sobie. Wówczas ojciec ma tylko kilkadziesiąt sekund, aby włożyć rurkę z powrotem i uratować go przed uduszeniem. Kilka razy zdarzyło się to w obecności opiekunek społecznych, które wpadały w panikę. Dlatego nawet wtedy pan Bronisław nie może sobie pozwolić na chwilkę nieuwagi. Trudne są też noce. Mikołaj zasypia z trudem i późno. Często nad ranem przeżywa kryzys. Ojciec czuwa przez sen, jego słuch pracuje wtedy tak samo jak w ciągu dnia. Śpi tuż obok, aby w każdej chwili móc słyszeć syna. Walka o życie w inkubatorze Mikołajek urodził się 18 marca 2003 r. Dużo przed planowanym terminem. To był dopiero piąty miesiąc ciąży. – Jego matka w ogóle o siebie nie dbała. Paliła jak komin. Późno się pobraliśmy, miałem już 40 lat. Przez wiele lat mieszkałem w tym domku ze swoją ciężko schorowaną mamą. Przeszła trzy zawały. Moje życie to była praca i opieka nad matką. Nauczyłem się wówczas rozpoznawać potrzeby chorego, poznałem różne rodzaje masaży, akupresurę. Teraz mi się to przydaje. Gdy poznałem Wioletę, zakochałem się. Bardzo chciałem mieć rodzinę. Bez słowa zaakceptowałem jej trójkę dzieci z poprzednich związków. Bardzo chciałem mieć z nią dziecko, Mikołajek był oczekiwany. Kiedy zaczęły się bóle, zawiozłem ją do szpitala. Ciąży nie udało się podtrzymać i Mikołajek przyszedł na świat, mając niespełna 1,5 kg. Stwierdzono u niego zamartwicę, niedotlenienie okołoporodowe, dostał tylko 1 punkt w skali Apgar. Cierpi na wiotkość krtani. – Lekarka powiedziała, żebym poszedł zobaczyć syna, bo może to będzie jedyny raz – wspomina ze wzruszeniem pan Bronisław. – Otworzył wtedy jedno oko, miało taki intensywnie fiołkowy kolor. Wtedy pokochałem go bez pamięci i postanowiłem, że nigdy go nie opuszczę i że on musi żyć. Mikołaj spędzał większość czasu w szpitalu, w ciągu niespełna dwóch lat trafił tam aż 15 razy. Rodzice musieli nauczyć się wielu rzeczy, aby nie zaszkodzić dziecku, tylko mu pomóc. Najtrudniejsze było nauczenie się odsysania. Kilka godzin dziennie trzeba było poświęcić na rehabilitację. Powoli matka zaczęła się odsuwać od syna, nie wytrzymywała tego. Mama go porzuciła – Nigdy nie była zbyt obowiązkowa, myślała raczej o swoich potrzebach. Zaczęła mnie straszyć odejściem. Ciągłe awantury, starsze dzieci też to źle znosiły, zaczęły traktować Mikołajka jak ofiarę, szczególnie najmłodsza córka. On do dziś na widok dziewczynek w jej wieku dostaje ataku strachu. W końcu ta kobieta zabrała swoje dzieci i poszła do domu brata Alberta – zabrzańskiej noclegowni. Wróciła następnego dnia, ale w międzyczasie zdążyła

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 37/2006

Kategorie: Reportaż