PiS prowadzi politykę zagraniczną, jak gdyby Polska była krajem na wyspie, w izolacji od reszty Europy. Nic dziwnego, że wsparcia szuka w Londynie W polskiej polityce zagranicznej Wielka Brytania od kilkunastu lat odgrywa rolę szczególną. Odkąd Polska stała się członkiem UE, Polacy masowo emigrowali na Wyspy. Według szacunków brytyjskiego biura statystycznego, mieszka ich tam dziś ponad 700 tys., choć nieoficjalne dane mówią nawet o 2 mln. Coraz liczniejsza obecność Polaków w Wielkiej Brytanii stała się jednym z powodów zacieśnienia stosunków między krajami. Już za rządów PO premier David Cameron odgrywał rolę sojusznika polskich interesów na arenie unijnej, w czym często pomagała bliska znajomość z ówczesnym szefem polskiej dyplomacji Radkiem Sikorskim, sięgająca jeszcze wspólnych studiów na Uniwersytecie Oksfordzkim. Sam Sikorski był zresztą jednym z najbardziej lubianych przez brytyjskie media polityków europejskich, dzięki czemu polski punkt widzenia na Europę i świat mocno rozbrzmiewał na Wyspach. Anglia tupie, Polska się rozpycha Dziś jednak Tusk i Sikorski to przeszłość polskiej polityki, a zarówno relacje bilateralne, jak i pozycja obu krajów na arenie unijnej odbiegają od tych z ostatnich lat. Wielka Brytania coraz mocniej tupie nogą, sfrustrowana brakiem wpływu na decyzje Brukseli i coraz większymi obciążeniami finansowymi związanymi z członkostwem w bloku. Polska natomiast stara się rozpychać łokciami i wywalczyć jak najwięcej miejsca na własne, coraz twardsze stanowiska, definiowane przez PiS jako „kontra do europejskiego mainstreamu”. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że strategie eurosceptycznego rządu PiS i walczącego o niezależność gabinetu Camerona mogą iść w parze. Mogą, ale nie muszą. W exposé na temat polityki zagranicznej minister Witold Waszczykowski ogłosił odwrót od polityki sprzyjania dalszej integracji unijnej. Zamiast tego Polska ma grać przede wszystkim na siebie. Na głównego sprzymierzeńca w tej taktyce rząd PiS wybrał właśnie Wielką Brytanię – jak powiedział Waszczykowski, obie stolice ma łączyć „wspólna percepcja problemów europejskich”. W praktyce PiS liczy, że groźba wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii (w najnowszym sondażu ICM opowiada się za tym 42% Brytyjczyków, za pozostaniem – 41%) i propozycje daleko idących reform UE zaprezentowane przez Davida Camerona sprawią, że Londyn stanie się głównym rozgrywającym w Brukseli. Podczepienie się zaś pod brytyjskie stanowiska da Polsce niezbędne poparcie w kluczowych głosowaniach – m.in. nad dalszą integracją ekonomiczną Unii. Na pierwszy rzut oka sojusz ten ma spore szanse powodzenia. Cameron to przecież konserwatysta, jego torysi zasiadają z deputowanymi PiS w jednej frakcji w europarlamencie, oba rządy są niechętne wspólnej walucie i ostro krytykują centralizację kompetencji w Brukseli. W dodatku brytyjski premier zdaje się traktować Polskę jako poważnego europejskiego gracza – w ciągu ostatniego półrocza trzykrotnie odwiedził Warszawę. Problem w tym, że w polityce europejskiej Polskę i Wielką Brytanię tak naprawdę więcej dzieli, niż łączy. I nie chodzi wcale o zasiłki dla Polaków na Wyspach czy dodatki pobierane przez nich na dzieci przebywające w kraju. Szum w zasiłkach Prawo do wstrzymania wypłat zasiłków imigrantom pracującym w Wielkiej Brytanii to jeden z głównych warunków pozostania w Unii, które postawił Cameron. Wychodząc naprzeciw żądaniom brytyjskiego premiera, Komisja Europejska zaproponowała mechanizm tzw. hamulca bezpieczeństwa, na mocy którego państwa członkowskie mogłyby wstrzymywać wypłatę zasiłków nawet na cztery lata, jeśli udowodnią, że ich systemy socjalne są przez imigrantów nadmiernie obciążone. Mimo inicjatywy Komisji kompromisu wciąż nie osiągnięto. Przede wszystkim dlatego, że propozycja Camerona wzbudziła sprzeciw tych krajów, których obywateli pracuje w Wielkiej Brytanii najwięcej. Nietrudno zatem przewidzieć, że zaprotestować musiał również rząd PiS. Szum medialny podniósł się zwłaszcza w sprawie dodatków socjalnych na dzieci imigrantów, które na co dzień pozostają w swoich krajach – brytyjski premier chce blokady ich wypłacania. Trudno jednak tak naprawdę stwierdzić, jak bardzo dotknęłoby to polskie rodziny i tzw. eurosieroty. Ani polski GUS, ani brytyjski Home Office nie mają nawet przybliżonych szacunków liczby dzieci, na które pobierane są zasiłki i – co najważniejsze – którym pieniądze brytyjskich podatników są niezbędne do przeżycia. Mimo wszystko można przyjąć,










