Rzeczpospolita ze strachu

Rzeczpospolita ze strachu

Jarosław Kaczyński straszy tych, którzy mówią inaczej niż on. Jeśli się przestraszą i zamilkną, głos zmierzającego po władzę prezesa PiS zabrzmi przed wyborami jeszcze donośniej

Wieczorem 19 stycznia Jarosław Kaczyński, w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w studiu TVN 24, postraszył komentatorów i ekspertów zwracających uwagę na polską odpowiedzialność za katastrofę smoleńską: „Jak bym był premierem, to odpowiednie służby pewną sferę w Polsce by bardzo dokładnie sprawdziły. Mówię o wypowiedziach pewnych panów z różnego rodzaju pism lotniczych”.
Kwestia odpowiedzialności została przez Jarosława Kaczyńskiego definitywnie rozstrzygnięta: tupolew się rozbił, bo kontrolerzy lotów – działający zgodnie z decyzją, która „zapadła na wysokim szczeblu w Moskwie” – wprowadzili w błąd załogę polskiego samolotu. Używany przez prezesa PiS w stosunku do ofiar katastrofy przymiotnik „polegli” podkreśla świadome, celowe działanie Rosjan.
Kwestia wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej została przez Jarosława Kaczyńskiego wykorzystana w taki sam sposób jak wiele innych wcześniej, do podziału społeczeństwa na dwa obozy: patriotyczny i zdradziecki. Posiłkując się słowami znanego wiersza Jarosława Marii Rymkiewicza, obóz prezesa PiS uosabia tę Polskę, „o której wiedzieli prorocy”, a wątpiący w decydującą winę Rosjan – tę Polskę, „którą w objęcia bierze car północy”.
Ten podział umacniają spopularyzowane przez Antoniego Macierewicza pojęcia „kłamstwa smoleńskiego” i „prawdy smoleńskiej”. O prawdę walczy PiS, kłamstwa strzegą Rosjanie do spółki z rządem Donalda Tuska, który także odpowiada za śmierć Lecha Kaczyńskiego, bo rozdzielił wizyty w Katyniu i podjął, zgodnie ze słowami prezesa PiS wypowiedzianymi 22 stycznia na posiedzeniu kierownictwa partii, „grę z obcym mocarstwem przeciwko własnemu prezydentowi”. Na odpowiedzialność premiera wskazano w uchwale Zarządu Politycznego PiS – zgodnie z nią nie doszłoby do tragedii smoleńskiej, gdyby nie „prowadzone przez premiera Donalda Tuska i jego środowisko polityczne systematyczne marginalizowanie oraz zniesławianie prezydenta Lecha Kaczyńskiego”.
Mimo że, jak przekonywał w Sejmiev19 stycznia Jarosław Kaczyński, Rosja podupada, w Polsce nadal trzyma się mocno. Na konferencji prasowej w Łodzi 20 stycznia prezes powiedział: „W ciągu 20 lat nie oderwaliśmy się od PRL w taki sposób, w jaki powinniśmy się oderwać. To oznacza, że

nie oderwaliśmy się od Rosji.

Powinniśmy się w końcu zacząć odrywać. Tutaj bez pomocy służb specjalnych tego nie da się zrobić”.
Jarosławowi Kaczyńskiemu wtórowali partyjni towarzysze młodszej generacji, Mariusz Błaszczak (rocznik 1969) i Adam Hofman (rocznik 1980), zgodnie powołujący się na raport niemieckiego Urzędu Ochrony Konstytucji (BND), ostrzegający przed penetracją naszej części Europy przez rosyjski wywiad. Ten argument miał umocnić podejrzenia o ewentualny agenturalny rodowód polskich dziennikarzy i ekspertów wskazujących na błędy w organizacji lotu i pilotażu.
Jarosław Kaczyński przekroczył gra nice polemiki. Wraca do wypróbowanej przed wyborami w 2005 r. i w czasie dwuletnich rządów PiS metody zastraszania tych, którzy myślą, mówią i postępują inaczej, niż nakazuje wykładnia prezesa.
Zarządzanie strachem to od dawna postulowany przez prezesa PiS instrument polityczny. W opublikowanej w 1994 r. w książce „My” rozmowie z Teresą Torańską ubolewał, że w 1989 r. należało z niego skorzystać: „Kiedy stworzyłoby się odpowiedni nastrój społeczny, czyli nie tej „grubej kreski”: kochajmy się, całujmy, to zapewniam cię, że ludzie by wiali z OPZZ-etu do nas, „Solidarność” miałaby nie 2, a 5 mln członków”. Należało „jednych wyrzucić, drugich nastraszyć” i nie zważać na koszty: „Wiele, oczywiście, decyzji byłoby chybionych, złych, niesprawiedliwych nawet, nie ma się co oszukiwać”.
Drodze do władzy PiS towarzyszył nastrój zastraszania, nieufności, podejrzliwości i oskarżeń, który najlepiej ilustrowały emocje związane z opublikowaniem w internecie tzw. listy Wildsteina. „Teczki” przez kilka lat były głównym instrumentem w zarządzaniu strachem. Miały rozmiękczyć konkurencyjne wobec PiS ośrodki opinii i środowiska.
Na pytanie Jacka Żakowskiego („Polityka” z 6 listopada 2004 r.), czy Polska jest państwem agentów rządzonym przez agentów, Jarosław Kaczyński odparł: „Wrażenie mam. Dowodów nie mam. Na razie!”. Po zdobyciu władzy prezes PiS nazywał Polskę „ubekistanem”, w którym wszystkie środowiska są skażone agenturą. Każdy współpracownik służb PRL traktowany był jak czynny agent wykonujący zadania otrzymywane od mocodawców. Jeden dawny agent wystarczał, by uznać całe środowisko, w którym pracuje, za agenturalne. Zaraz po pokazaniu przez TVN tzw. taśm prawdy, na których politycy PiS z otoczenia premiera przekonywali posłankę Renatę Beger do korzyści, na jakie może liczyć w zamian za wystąpienie z Samoobrony i poparcie rządu, pojawiła się informacja, że jeden z pracowników TVN był tajnym

współpracownikiem służb specjalnych.

Podobnego argumentu użyto wobec właściciela telewizji Polsat.
Kompromitowanie niezależnych od władzy mediów miało skłonić ich właścicieli do uległości. Dotyczyło to także „Gazety Wyborczej”, której Jarosław Kaczyński odmówił polskości. W 2006 r. uznał ją za spadkobierczynię Komunistycznej Partii Polski: „Jeśli całe środowisko, w którym praktycznie wszystkie osoby miały rodziców w KPP i na dodatek te osoby mają potężny instrument oddziaływania na świadomość Polaków, to pojawia się problem. Zwłaszcza że na łamach tego potężnego instrumentu pewne idee KPP (…) mają swoją kontynuację. Elementem kontynuacji jest radykalne kwestionowanie wartości narodowych. W moim przekonaniu KPP była w całym tysiącleciu polskich dziejów środowiskiem najgorszym (…). Jestem gotów bronić tezy, że nastawienie owej potężnej gazety, to poczucie misji – w moim przekonaniu bardzo szkodliwej dla Polski – bierze się właśnie z tamtej spuścizny”.
Zarządzanie strachem objęło Kościół. W swoim exposé Jarosław Kaczyński połączył problem Kościoła z lustracją, wzywając duchownych do spowiedzi w konfesjonale IPN: „Lustracja musi być przeprowadzona z całym zdecydowaniem. Dotyczy to wszystkich agentów. Gdziekolwiek by nie byli”. Kościół pogrążył się w poszukiwaniu prawdy, która miała go wyzwolić, a przestraszony prymas Józef Glemp przeprosił zwykłego, za to zaangażowanego po stronie PiS księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego za nazwanie go nadubowcem.
Nikt nie mógł w okresie rządów PiS czuć się pewnie. Byli ministrowie spraw zagranicznych, którzy podpisali się pod listem otwartym krytykującym prezydenta Lecha Kaczyńskiego za odwołanie udziału w szczycie Trójkąta Weimarskiego, zostali nazwani przez Antoniego Macierewicza „sowieckimi agentami”. Likwidator WSI tłumaczył: „Część tych osób to byli członkowie PZPR, tego sowieckiego namiestnictwa. No i większość z nich była w przeszłości agentami sowieckich służb specjalnych”.
Przed posiedzeniem, w czasie którego Trybunał Konstytucyjny miał wydać orzeczenie w sprawie zgodności z konstytucją ustawy lustracyjnej, poseł PiS Arkadiusz Mularczyk wydobył teczki sędziów, z których miało wynikać, że dwaj z nich byli zarejestrowani jako kontakty operacyjne wywiadu PRL. Premier Jarosław Kaczyński uznał, że sędziowie powinni najpierw się zlustrować, a dopiero potem oceniać ustawę. Szef rządu naciskał na Trybunał Konstytucyjny także tuż przed ogłoszeniem orzeczenia w sprawie statusu samorządowców, którzy spóźnili się ze złożeniem oświadczeń majątkowych. Jarosław Kaczyński stwierdził, że werdykt musi doprowadzić do ponownych wyborów. Oświadczył, że jeśli sędziowie wydadzą inne orzeczenie, to „trzeba się będzie bardzo poważnie zastanowić nad nową konstrukcją Trybunału”.
PiS próbowało

zastraszać całe środowiska.

Wkrótce po wyborach w 2005 r. Ludwik Dorn – wówczas minister spraw wewnętrznych i administracji – zagroził szykującym się do strajku lekarzom powołaniem do wojska: „Istnieje możliwość brania lekarzy w kamasze”. Nagłośnione na konferencji prasowej przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę aresztowanie znanego kardiochirurga ze szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracyjnych, któremu Ziobro zarzucił m.in. celowe uśmiercanie pacjentów („Ten pan już nigdy nikogo nie zabije”, mówił minister), sprawiło, że także lekarzom IV RP nie była obojętna.
Protesty niedającej się zastraszyć części społeczeństwa pobudzały premiera Jarosława Kaczyńskiego do jeszcze większej agresji. W lutym 2006 r. mówił z trybuny sejmowej: „W Polsce dzisiaj mamy triumf insynuacji. Stanęła tu do walki, w zwartym ordynku, łże-elita III RP. (…) Mamy odtwarzający się front obrony przestępców, który atakuje wściekle ministra Ziobrę”. Szef rządu zapewnił, że mimo oporów zerwie do końca kurtynę, a to będzie oznaczać „gigantyczną kompromitację układu i jego obrońców”.
PiS w próbach podporządkowania środowisk opiniotwórczych kierowało się zasadą dziel i rządź, wykorzystując swoich zwolenników wśród uczonych, dziennikarzy, prawników, duchownych, wojskowych. W tych środowiskach orędownicy IV RP zmagali się z tzw. frontem antylustracyjnym i układem. Ten układ znaleziono – dzięki Mariuszowi Kamińskiemu we wcieleniu szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego – nawet w środowisku celebrytów (agent Tomek „zdemaskował” Weronikę Marczuk).
Zastraszanie, szantaż, terror psychologiczny służyły Jarosławowi Kaczyńskiemu do budowy owego „odpowiedniego nastroju społecznego”, o którym mówił w starym wywiadzie udzielonym Teresie Torańskiej. Strasząc w TVN 24 służbami specjalnymi komentatorów i ekspertów wskazujących polskie uchybienia w katastrofie smoleńskiej, a także włączając do kierownictwa PiS Mariusza Kamińskiego, prezes jest szalenie wiarygodny w tym, co mówi.

Wydanie: 05/2011, 2011

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy