Sceny z życia parku

Sceny z życia parku

Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku w Chorzowie kojarzy się dziś z marnotrawstwem, bałaganem i ludźmi, którzy w miejscowym zoo kradną małpom banany Wieść niesie, że kiedy Japończycy zobaczyli zdjęcia satelitarne Śląska, w żaden sposób nie mogli uwierzyć, iż w samym centrum zanieczyszczonej aglomeracji rozciąga się kilkusethektarowa plama zieleni. Po prostu raj na zdegradowanej ziemi. A to nie żaden raj, tylko Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku w Chorzowie. W sumie ponad 500 ha. Las, rosarium, basen, stawy, kolejka linowa, zoo, wesołe miasteczko, hala Kapelusz, obok Stadion Śląski i planetarium, alejki, ławeczki, klomby, trawniki. Nie ma czegoś podobnego w Europie. Ale lata świetności minęły. Wkrótce park może w ogóle przestać istnieć. Krótki kurs historii WPKiW Nie byłoby na Śląsku Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku, gdyby nie gen. Jerzy Ziętek, ówczesny wicewojewoda katowicki. Wymyślił tu sobie park i już. Warszawa mogła się nie zgadzać, a inni mogli uważać za idiotyczne sadzenie na wysypiskach drzew i kwiatów, ale z Ziętkiem się nie dyskutowało. Zasada była prosta – rozmach, miliony ton ziemi, tysiące rąk i nie dać się złapać (np. restaurację Łania w ulubionym stylu Ziętka górale postawili bez dokumentacji). Stanęła tu nawet 56-metrowa wieża hydroponiczna, w której sałata i rzodkiewka miały rosnąć o wiele szybciej niż na powietrzu, by Ślązacy mogli się najeść do syta witamin (z uprawy niewiele wyszło, bo wszechobecna w śląskim powietrzu siarka szybko wżarła się w szyby i słońce przestało docierać do roślin). Dla Ziętka nie było rzeczy niemożliwych. Niestety, skazany na państwowe głównie pieniądze park stopniowo niszczał. W 1991 r. radni Chorzowa podjęli wprawdzie uchwałę o komunalizacji parku, ale nikt nigdy jej nie zrealizował. Pojawiały się też nierealne pomysły, że pieniądze na park dadzą np. Katowice, tylko niech się znajdzie w ich granicach administracyjnych. Szybko uświadomiono sobie jednak, że to wydatek około 10 mln zł rocznie. W roku 1999 i następnym w budżecie centralnym w ogóle nie uwzględniono dotacji dla parku. Przez dwa lata udawało się ją wyżebrać dopiero w Sejmie, bo w rządowym projekcie budżetu jej nie było. W 2001 r. wojewoda ustanowił w parku zarząd komisaryczny, na którego czele stanął Eugeniusz Morawski (były prezes Bumaru, były minister przemysłu i transportu). Park biedniał, ale Morawskiego było stać na zatrudnianie nowych ludzi, kancelarii prawnych itd. oraz na zapłacenie ponad 20 tys. zł „z pieniędzy sponsorów” znanemu na Śląsku dziennikarzowi sportowemu za prowadzenie przez dwa dni imprezy „Biegaj w parku”. Morawski zamiast odrestaurować park, stwierdził, że ma to być przedsiębiorstwo państwowe, któremu należą się dotacje, i koniec. Działał, jak działał, zyskując przydomek „pana na folwarku”, aż został po kontroli odwołany przez wojewodę Lechosława Jarzębskiego. Po Morawskim przyszedł z tyskich wodociągów Kazimierz Pająk, który wyrzucił dzierżawcę lunaparku, doprowadził do przekształcenia parku w spółkę akcyjną i… podał się do dymisji. (Nie)wesołe miasteczko Chorzowskie wesołe miasteczko szczyci się mianem największego stacjonarnego lunaparku w Europie. Park mógłby na nim dobrze zarabiać. Ale nie zarabiał. Mocą podpisu Morawskiego w 2001 r. lunapark oddano w dzierżawę firmie MP Poland. Dzierżawca obiecywał, że zrobi tu coś, o czym nikomu się nawet nie śniło. Tu Disneyland, tam diabelskie młyny, gdzie indziej karuzele. Będzie płacił czynsz w wysokości 1,2 mln zł miesięcznie, a już w pierwszym roku zainwestuje ok. 30 mln. Jak tu nie podpisać takiej umowy, nawet bez sprawdzenia w holenderskiej ambasadzie, czy tamtejszy pośrednik w ogóle istnieje finansowo. Dzierżawca zmienił nazwę – z wesołego miasteczka na Śląski Park Atrakcji – i na tym inwestycje się skończyły. Kiedy zaś komisaryczny zarządca Kazimierz Pająk chciał puścić obok Kapelusza gokarty zarabiające na park, znalazł w umowie z MP Poland zapis, że byłaby to nieuczciwa konkurencja. Pieniądze z MP Poland były czysto wirtualne. Mimo to aż dwa lata trwała zabawa z dzierżawcą, który nie płacił regularnie czynszu, a zamiary inwestycyjne miał mgliste. Sprawa trafiła do sądu, który uznał roszczenia parku. Dzierżawcę pożegnano (notabene gdy park postanowił przejąć na garnuszek blisko stu pracowników wesołego miasteczka, sam wpisał się na listę do przejęcia, ale dyrekcja była czujna). Potem ogłoszono nowy przetarg na dzierżawę, ale kiedy już został rozstrzygnięty, z Warszawy przyszedł faks, że Ministerstwo Gospodarki w ogóle

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2004, 2004

Kategorie: Kraj