Sceptyk w malowniczej krainie

Sceptyk w malowniczej krainie

85-lecie Józefa Hena „W zawodzie pisarza jest cudowna ta przestrzeń, jaką się zyskuje, gdy się poświęci całkowicie jakiemuś tematowi. Ta przestrzeń to suwerenna, własna, malownicza, także w sensie barw, kraina, z której nikt nas nie może wypędzić”, mówił kilka lat temu. Innym razem wyznał: „Wydaje mi się, że jestem trudnym pisarzem. Z pozoru łatwa fabuła przysłania w moich książkach głębszą treść, toteż spotykam się z niezrozumieniem”. Kim więc jest Józef Hen, który właśnie (8 listopada) obchodzi 85. urodziny? Człowiekiem bez reszty oddanym swemu powołaniu? Pisarzem osobnym? A może żywiołowym, jak nazwał go przed laty Kazimierz Koźniewski? Tym, który zerkając na historię, mówi o współczesności? Burzycielem pomników? A może obrońcą prawdy – o człowieku, uwikłanym w los, czy o losie, dosięgającym człowieka zawistnymi pociskami, także w osobistym, ahistorycznym wymiarze? Na fundamencie wątpliwości W przypadku Józefa Hena żadna jednoznaczna odpowiedź nie będzie dobra. Patrząc na jego przebogatą biografię i różnorodną twórczość (ile tematów, ile spraw!), trudno o syntezę. „Szedłem inną drogą niż moje pokolenie”, wyznał kiedyś i przywołał pierwsze słowa jednej ze swoich powieści – „Nikt nie woła”: „”Napluję im wszystkim w twarz. Komu? Wszystkim, co tak pięknie gadają”. Porażki zmusiły mnie do refleksji, do poszukiwania miejsca w życiu, pytań o jego sens”. Ktoś, kto szuka, kto nie wie, musi napotkać na swej drodze niejedną skałę wątpliwości. I jeśli można coś o twórczości Hena powiedzieć z całą pewnością, to to, że jej fundamentem jest wątpliwość – przeciw pewności, ideologii, a nawet idealizmowi. Wszak „Świat uratują sceptycy, groźni są idealiści”. A wątpliwość – dopowiedzmy – jest cechą umysłów nieprzeciętnych, tylko z niej może zrodzić się wielka proza. Taką właśnie tworzy Hen. Wychowywał się w żydowskiej rodzinie na warszawskim Nowolipiu, skąd w pierwszych dniach wojny wyjechał na Wschód, do Kijowa, Taszkientu i Samarkandy, gdzie został uczniem Szkoły Pedagogicznej. Do kraju wrócił wraz z polskim wojskiem w 1944 r., wstąpił do Politycznej Szkoły Oficerskiej w Lublinie. Zadebiutował w wydawnictwie MON w 1947 r. książką „Kijów, Taszkient, Berlin. Dzieje włóczęgi”. Tę swoją włóczęgę tak wspominał po latach: „Przez cały okres wojny przebywałem z ludźmi prostymi; niekiedy bosy i głodny. Byłem uczniem, robotnikiem, czerwonoarmistą, kołchoźnikiem. Życie umieściło mnie wówczas po stronie słabych i już na zawsze, w swoich przekonaniach, po tej stronie pozostałem. W czasie Zjazdu Literatów Polskich w 1964 r., w rozmowie z Simonowem, powiedziałem, że zadaniem pisarza jest bronić słabszego. On wówczas zapytał: jakie zajmiesz stanowisko, gdy już twoi słabi, skrzywdzeni dojdą do władzy i będą krzywdzić innych? Odpowiedziałem: będę bronił następnych krzywdzonych”. Bez własnej koterii Hen wybrał niezależność z sercem po lewej stronie: nie wstąpił ani do partii, ani do „Solidarności”, ponieważ nie znosił partyjnych rytuałów, nie chciał być marionetką wykrzykującą w chórze cudze hasła. Z pewnością nie da mu się zarzucić serwilizmu. Wprawdzie do 1952 r. nosił mundur i w jakimś sensie, o czym wspominał w szkicu o nim Leszek Żuliński, wszedł na pewien czas w rolę „pisarza w mundurze”, ale jego pisarskie świadectwa – „Druga linia” i „Moja kompania” z 1951 r., „Notes lejtnanta Nikaszyna” z 1952, a także późniejsze, zekranizowane „Kwiecień” (1960), „Krzyż Walecznych” czy „Toast” (1964), na podstawie którego powstał film „Prawo i pięść”, były przesycone osobistym doświadczeniem, ukazywały prawdę pokolenia, w którego losach, zatopionych w nierozstrzygalnych dylematach historii, kryją się dramaty przełomowych, acz niejednoznacznych czasów. „Odrzucono kiedyś moje opowiadania „Krzyż Walecznych” i „Wdowa po Joczysie” – wspominał Hen – a były to czasy realizmu socjalistycznego, pozytywnego bohatera. Odrzucono je z powodu minorowej tonacji. Potem już wiedziałem, że jeśli odrzucają jakiś tekst, to znaczy, że jest dobry”. W 1968 r. zatrzymano na kilka lat jego książkę „Opór”, opowiadającą o przeżyciach mieszkańca warszawskiej kamienicy we wrześniu 1939 r. To była cena za niezależność, którą niejednokrotnie przyszło mu płacić w Polsce Ludowej, jak też po przełomie, w tym naszym „wreszcie własnym domu”. „Nie mam swojego pisma, nie mam swojej koterii, która jest potrzebna, nawet do sprzyjających mi wydawców nie mogę mieć pretensji, bo przecież nie będą dopłacać do moich pięknych oczu. Książki o Boyu i o Stanisławie Auguście nie znalazły się nawet w siódemce finalistów Nike, nie mówiąc o tym, że nie ma już u nas środowiska

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 45/2008

Kategorie: Kultura