Dlaczego jako jeden z nielicznych od prawie 20 lat wciąż jest w grze? Dlaczego dotąd się nie spalił? – odpowiada wicemarszałek Sejmu, kandydat SLD na prezydenta – Na czym polega tajemnica politycznej długowieczności? Lata płyną, a Jerzy Szmajdziński niezmiennie jest jednym z najważniejszych polskich polityków. – Sekret jest prosty. Trzeba być z wyborcami. A ja z nimi jestem. Pamiętam, po co mnie wybrali. Jestem z ludźmi na spotkaniach, na meczu, na przedstawieniu teatralnym, na akademiach, obchodach, w firmach, szkołach. Weekendy spędzam przeważnie w swoim okręgu i są to bardzo pracowite dni. Mam wrażenie, że moi wyborcy to widzą i akceptują. – Ale żeby zostać ministrem obrony narodowej, bycie sobą to trochę za mało. – A to na pewno. Samo bycie w polityce nie uprawnia do zajmowania funkcji państwowych. Tutaj, tak jak gdzie indziej, trzeba nad sobą pracować, starać się merytorycznie rozwijać, specjalizować. Polityka na dłuższą metę nie wybacza powierzchowności. Ministrem obrony mogłem zostać już w roku 1995. Odszedł Lech Wałęsa wraz ze swoim „prezydenckim” ministrem Okońskim. Propozycję objęcia funkcji szefa resortu obrony złożył mi prezydent Aleksander Kwaśniewski. Odmówiłem. Z dwóch powodów. Po pierwsze, uważałem, że nie jestem dość przygotowany merytorycznie. Taka funkcja to wielkie wyzwanie i sprawdzian. W Sejmie można się ukryć wśród 460 posłów. W ministerstwie nie ma gdzie. Po drugie, nie było szans na przeprowadzenie koniecznych reform w armii, szefem Sztabu Generalnego był gen. Tadeusz Wilecki. Figurantem być nie chciałem. Polityka to nie gra – Wielu przyjęłoby propozycję dla samego biogramu w encyklopedii. – Murowaną szansę na znalezienie się w encyklopedii miałem w roku 2004, kiedy po odwołaniu Marka Borowskiego miałem propozycję zostania marszałkiem Sejmu. Również odmówiłem. Chciałem dokończyć to, co zacząłem w MON. Poza tym nie mogłem znieść myśli, że ktoś mógłby zarzucić mi, że odejście z MON to ucieczka przed spotkaniami z rodzinami polskich żołnierzy, którzy walczyli i ginęli w Iraku i Afganistanie. To był mój obowiązek. – Przez 20 lat polskiej demokracji wielu polityków wypadło z gry, słuch o niegdysiejszych politycznych gwiazdach zaginął. Co powoduje, że wyborcy już dziękują danemu politykowi? – Z polityki wypadli ludzie, którzy w dniu wyboru na posła czy senatora uznali się za namaszczonych. Zgubiła ich wyniosłość, lekceważenie wyborców. Przekonanie, że już zawsze będą posłami, senatorami, ministrami. W polityce, tak jak w życiu – nie należy kłamać ani oszukiwać. Działanie polegające na tym, że siedmiu osobom obiecuje się jedno i to samo stanowisko, nie może się skończyć dla obiecującego dobrze. Trzeba być poważnym. – Niektórzy powiedzą, że polityka to gra. – Elementy gry niewątpliwie w niej są. Ale szybko przegrywa ten, który uważa ją tylko za grę. Ludzie szybko cię rozszyfrują, połapią się w intencjach… No i zawsze znajdzie się lepszy „gracz”. Polityka to dużo poważniejsza sprawa, bo ma się wpływ na losy wielkich grup ludzi. Trzeba umieć podejmować trudne, niepopularne decyzje. Czasem naprawdę ciężkie. Dla mnie wielkim testem była sprawa Wyższej Szkoły Wojsk Radiotechnicznych w Jeleniej Górze, czyli w moim od 20 lat okręgu wyborczym. Została ona zlikwidowana przez mojego poprzednika na stanowisku szefa MON, Bronisława Komorowskiego. Podczas kampanii wyborczej mówiłem, że zbadam przesłanki, jakimi kierował się minister obrony, likwidując tę uczelnię. Jeśli okazałoby się, że nie miały one charakteru merytorycznego, wówczas cofnę jego decyzję. Nie cofnąłem. Wielu do dziś pamięta mi to postępowanie. – A jednak w Jeleniej Górze, Legnicy cały czas wybierają pana na posła. – W 1995 r., za pierwszych rządów SLD, spotkałem się ze Stanisławem Cioskiem i poinformowałem go, że zrealizowaliśmy w Legnicy, Jeleniej Górze i innych miastach okręgu inwestycje, które egzekutywa PZPR zaplanowała w roku 1975. Trochę to trwało, ale to rząd SLD dokończył wiele inwestycji, które się ślimaczyły. Ludzie to zapamiętali. Dla wyborców ważne jest nie tylko to, że poseł identyfikuje się ze swoim okręgiem, ale i to, że dba o jego rozwój. Trafiłem do „Klasztoru” i… – I tak cofnęliśmy się do lat 70. Proszę powiedzieć, jak trafił pan do polityki? – Na studiach na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu trafiłem na grupę studentów z akademika „Klasztor”. Mówiono o nich „czerwoni”. Interesował ich marksizm, byli bardzo krytyczni wobec rzeczywistości.
Udostępnij:
- Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera się w nowym oknie) Facebook
- Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X
- Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X
- Kliknij, aby udostępnić na Telegramie (Otwiera się w nowym oknie) Telegram
- Kliknij, aby udostępnić na WhatsApp (Otwiera się w nowym oknie) WhatsApp
- Kliknij, aby wysłać odnośnik e-mailem do znajomego (Otwiera się w nowym oknie) E-mail
- Kliknij by wydrukować (Otwiera się w nowym oknie) Drukuj
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety









