Przewodnik po aktorach (nie tylko) warszawskich. Sezon 2010/2011 Circe Berman właśnie spytała, jak można odróżnić dobry obraz od złego. Odparłem, że najlepszej ze znanych mi odpowiedzi na to pytanie, choć też niedoskonałej, udzielił malarz nazwiskiem Syd Solomon (…). – Wystarczy, moja droga – rzekł – że obejrzysz milion obrazów. Potem już nigdy się nie pomylisz. Kurt Vonnegut, „Sinobrody” Motto na sezon miniony dedykuję tym wszystkim, którzy po obejrzeniu dziesięciu przedstawień już wiedzą, że nastąpiło pięć przełomów. Doradzam nieśmiało umiar w pochwałach i przyganach. Królowały tym razem matki, cała kolekcja matek: heroicznych, toksycznych, histerycznych, troskliwych, złamanych, dwuznacznych. Matka artystka Joanny Szczepkowskiej z „Mewy” w Narodowym i matka zaborcza, histeryczna Ireny Jun z „Utworu o matce i ojczyźnie”. Joanny Jeżewskiej matka cokolwiek nadmiernie związana z synem, z „Sex Machine” Tomasza Mana w Laboratorium Dramatu. Albo matka niespełniona Moniki Węgiel z „Gran Operity” we Współczesnym, matka zrozpaczona Ewy Wiśniewskiej z „Lorenzaccia” de Musseta w Narodowym, matka idiotka Jadwigi Jankowskiej-Cieślak z komedii „Kasta La Vista” w Ateneum, matka widmo Marii Seweryn królująca „W małym dworku” Witkacego w Och-teatrze czy też matka niezłomna Elżbiety Kępińskiej z „Koriolana” w stołecznym Powszechnym. A na koniec sezonu Joanny Żółkowskiej matka jako oparcie w trudnych chwilach w „Po co są matki?” Hindi Brooks na deskach Polonii. No właśnie, po co są, opowiadał ten sezon. Choć, oczywiście, nie tylko o tym. W niniejszym sprawozdaniu jak co roku posłużyłem się przyjętymi w politycznych rankingach określeniami: w górę, w dół, bez zmian. Przegląd jest wysoce niesprawiedliwy, bo nie uwzględnia wielu nazwisk. Skupiłem uwagę na osiągnięciach i potknięciach, pomijając na ogół tzw. solidną średnią. Przegląd musi być niesprawiedliwy – odnosi się do polskich spektakli, które oglądałem (ponad 100 w minionym sezonie). w górę ARTUR BARCIŚ – jako adwokat wplątany w dwuznaczne interesy firmy farmaceutycznej, przytroczony do komórki pracoholik, na pozór bezradny urazowiec, który jednak potrafi walczyć w chwilach zagrożenia, trafił wreszcie na swoją rolę w komedii Yasminy Rezy „Bóg mordu” w reżyserii Izabelli Cywińskiej na deskach Ateneum. w górę GRAŻYNA BARSZCZEWSKA – w epizodycznej roli powiernicy Infantki w „Cydzie” w Teatrze Polskim prezentuje się stylowo, niemal monumentalnie. Z miłości do uśmiechu lekkiego i bez pretensji do zbawiania świata stworzyła „Sceny niemalże małżeńskie” do tekstów Stefanii Grodzieńskiej (Ateneum), ze smakiem budując z Grzegorzem Damięckim klimat i finezyjny dowcip tego spektaklu. w górę STANISŁAW BRUDNY – niemal rozczulający bezradnością Stary, który szuka wsparcia na kolanach Starej w „Ćwiczeniach z Ionesco” w Teatrze Studio (reżyseria Grzegorz Bral, Krzysztof Majchrzak) – niczym eksponat z teatru absurdu, który na naszych oczach potwierdza swoją prawdę. w górę SZYMON CZACKI – tytułowy Lenz w spektaklu autorskim Barbary Wysockiej na scenie studyjnej Teatru Narodowego zwracał uwagę skupieniem energii, siłą tłumionych emocji, którymi malował portret wyobcowanego poety. W mniej udanym „Naszym mieście” Wildera (gościnnie w Imce) jako jedyny nie poddał się niweczącej poetykę tego dramatu manierze przedrzeźniania, odnajdując w dystansie klucz do opowieści o nieuchronnym umieraniu. bez zmian EWA DAŁKOWSKA – porażka w roli w sztuce Bernharda „Przed odejściem w stan spoczynku” (Teatr Studio), walka bohaterki o zachowanie wysokiej pozycji w rodzinie wypadła niewiarygodnie, nie wierzyło się nawet w długie prasowanie sędziowskiej togi jej brata. Inna rzecz z rolą Elizabeth Costello w „Końcu” Krzysztofa Warlikowskiego – to niemal monodram, przenikliwy portret kobiety usiłującej przekroczyć próg niewiadomego. w górę JAROSŁAW GAJEWSKI – to był jego sezon: trzy role w warszawskim Teatrze Polskim (nie licząc „Nocy” w Polskim), każda inna, a wszystkie doskonałe. Najpierw Clov u boku Andrzeja Seweryna (Hamma) w Beckettowskich „Szczęśliwych Dniach/Końcówce”, uporczywie człapiący, doglądający, posłuszny, aż do chwili, kiedy podejmie bunt. Potem wszędobylski organizator ceremonii z jakimś niebezpiecznym błyskiem w oku w „Żeglarzu” Szaniawskiego i na koniec okpiony przez ludzi Malvolio z „Wieczoru Trzech Króli”, rozkoszny w zadufaniu i durnocie, z wymalowanym uśmiechem zakochanego półidioty. w górę JERZY GRAŁEK – w roli Jana Skrzetuskiego w „Trylogii” według Sienkiewicza (reżyseria Jan Klata, Stary Teatr) budzi zachwyt demonstrowaną sklerozą, starczym otępieniem,
Tagi:
Tomasz Miłkowski









