Moja pycha szybko została utrącona Rozmowa z Andrzejem Sewerynem – We wstępie do nowo wydanej książki o panu (Teresa Wilniewczyc „Andrzej Seweryn”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2001 – przyp. red.) prof. Degler pisze, że nie ma pan w sobie nic z gwiazdora, że sukcesy, o których inni mogą tylko śnić, nie przewróciły panu w głowie. Czy rzeczywiście nie było takiego momentu w pana życiu, że przewróciło się panu w głowie? – Przewracało mi się w głowie rok, dwa lata po szkole teatralnej, ale moja pycha szybko została utrącona… Zresztą nigdy nie byłem zarozumiały. Może dlatego, że moje życie nie było łatwe. Pochodzę z niebogatej rodziny. Mnie zawsze było trudno w życiu, mam na myśli warunki bytowe: kiedy miałem 10 lat, ojciec rozwiódł się z mamą i musiała sama – mając mnie i siostrę – dawać sobie radę. Było ciężko, mama nie miała wykształcenia, przyjmowała uciążliwe, źle płatne prace. W zawodzie też nie było mi łatwo, do wszystkiego dochodziłem sam wytrwałą pracą. – Sądzi pan, że córce, Marii Seweryn, jest w zawodzie łatwiej? – Inaczej. I za to płaci obciążeniem psychicznym. Na szczęście Marysia jest wystarczająco silną osobowością, żeby z tego się wyzwolić. Jestem o nią spokojny. – Zwierza się pan autorce książki: „Gdy się czasem nad sobą zastanawiam, mam wrażenie, że jest nas, Sewerynów, kilku. Kiedy wspominam dawne lata – liceum, studia – widzę człowieka, któremu się wydaje, że świetnie wie, na czym polega cały świat. To taki facet o jasno określonych poglądach. Jest jeszcze Seweryn pseudoentuzjasta, o słomianym zapale… Albo gwałtownik, który agresją odpowiada na agresję. Tych Sewerynów nie lubię”. – Nie lubię, ale siedzą we mnie. Walczę z nimi – niestety, ciężko mi idzie. – Kiedy myśli pan o sobie sprzed lat, ma pan poczucie ciągłości tożsamości? – Tak, bardzo silne. – Mógłby się pan zaprzyjaźnić z sobą 20-, 30-letnim? – Mógłbym… ale z tym, o którym pani wspomniała, wcale bym nie chciał. To byłaby trudna, nieciekawa przyjaźń. Wolałbym się zaprzyjaźnić z tym sprzed 30 lat. – Dlaczego właśnie z tym? – Bo od niego najwięcej bym się nauczył. W jego naiwności, w jego wierze w utopię było coś ciekawego. – Zdobył pan bardzo wysoką pozycję w zawodzie. Ma pan wspaniałe recenzje w Polsce i we Francji, gdzie, notabene, został pan w 1996 r. uznany za najlepszego aktora roku. Jest pan członkiem najbardziej prestiżowego teatru we Francji i na świecie – Comédie Française. Dla wielu ludzi z pana środowiska – i nie tylko – jest pan symbolem sukcesu. – Sukcesu! (śmieje się) Sukcesu po pięćdziesiątce! Wie pani, że gdy zaczynałem pracować we Francji (nad „Onymi” Witkacego, w 1980 r. – przyp. red.) prawie nie znałem języka! Uczyłem się tekstu jak małpa, nie rozumiejąc słów. To było potwornie stresujące… Moje początki we Francji były trudne, pod każdym względem, także psychicznym, bo przytłaczała mnie świadomość, że w wieku 34 lat zaczynam niejako od nowa. – W kraju miał pan już wysoką pozycje zawodową, około 30 ról teatralnych w Ateneum, drugie tyle w filmie. Nie bał się pan ryzyka? – Bałem się. Ale, z drugiej strony, chciałem spróbować czegoś nowego, czułem, że tu mogę popaść w rutynę. Również względy osobiste wywarły duży wpływ na decyzję, żeby nie wracać. – Czy przez tych 21 lat spędzonych we Francji odczuł pan presję wolnego rynku? – Na własnej skórze nie. Może tylko raz, gdy stacje telewizyjne odmówiły finansowania filmu, w którym miałem grać. Cóż, nie jestem gwiazdą filmową, a presję wolnego rynku najbardziej odczuwają gwiazdy. – Być może we Francji, słynącej z dbałości o kulturę i sztukę, artystom jest łatwiej? Jakie jest pana zdanie na temat mecenatu państwa nad kulturą? Jest pan za czy przeciw? Pytam, bo u nas ten temat od lat wywołuje spory. – Uważam, że nie należy rezygnować z mecenatu państwa. Gdyby nie mecenat arystokracji czy Kościoła, Rafael lub Michał Anioł nie namalowaliby swoich arcydzieł – wiem, że to banał, ale prawdziwy. We Francji państwo pomaga sztuce, dużo uwagi poświęca jej telewizja publiczna. Z drugiej strony, Francuzi nieźle umieją zarabiać pieniądze na kulturze –
Tagi:
Ewa Likowska









