Pracował za grosze na czarno. Po wypadku nie poszedł do lekarza, bo nie był ubezpieczony. Musiał umrzeć Wojtek Kokoszkiewicz do nauki drygu nie miał. Ciągnęło go do techniki. Wszystko umiał wyreperować. Obrotny był, opowiadają ludzie, raz dwa sobie ze wszystkim poradził. Telewizor się popsuł – zreperował, samochód czy ciągnik – i na to znalazł sposób. Nie był z tych głośnych, co po pijaku za demolkę się biorą. Był jakiś inny. Bardziej wyciszony. Jak szykowała się jakaś bibka, to wykręcał się bolącą głową. Tę wymówkę pamiętają wszyscy. Tego dnia – dla jego matki do zapamiętania na całe życie – wstał rano ożywiony. – Zrobię sobie fotel – tak powiedział i poszedł do pokoju, by ze starego coś jeszcze sklecić. Nie wychodziło. – Mówię mu – opowiada pani Marianna – Wojtuś, ten stary na nic już zdatny, jedź do miasta, poszukaj czegoś nowego, aby taniego, i kup sobie. Bo to był czas, kiedy syn przygotowywał sobie oddzielny pokoik. Po co ja to wtedy powiedziałam! – głos kobiety załamuje się. Było koło godz. 10, gdy Wojtek wziął rower i pojechał do Międzyrzeca. Już z siodełka pomachał matce. Wyrwać się stąd Siedzą w kucki pod remizą, niby wspominają Wojtka, ale chętniej mówią o sobie. – Młodemu potrzebne są pieniądze – Marek Karwowski, kolega Wojtka, ćmi papierosa. – To co, że człowiek jest kawalerem, bez rodziny. Każdy chce się pokazać, że ma na piwo i fajki. Jak w remizie szykują zabawę, też trzeba na nią kilka złotych. W Strzakłach nikt nie szpanuje samochodem czy drogimi ciuchami, tu jest się panem z kilkoma złotymi w kieszeni. Wojtek nie chciał być inny. Wyrośnięty dryblas, na oko 20-letni, częstuje mnie papierosami. Towarzyszący mu właściciel czarnej czupryny spogląda z ukosa – taki rozrzutny gest! Dryblas rozmarza się: – Ot, siędnie człowiek pod remizją. Pogada, papieroska wypali… Jak jest za co, to i flaszeczkę obali – wtrąca się czarna czupryna. – To rzadko, to kosztuje – sprowadza go na ziemię ten osiłkowaty – Lepiej fajki kupić, kurzenia na całą noc… O czym wtedy gadają? O dostatnim życiu, o znajomych, którzy mają kasę, o dziewczynach. To podczas takich rozmów „pod remizją” Wojtkowi zaświtała myśl, że może i on pojechać do Warszawy i tam się ustawić. Miał przykład z domu, starszy brat robił w stolicy, o wsi już przestał myśleć, kobietę miejską poznał. Tylko raz na jakiś czas do wsi przyjeżdżał. Razem ze szczurami Jakieś dwa lata temu Wojtek dowiedział się, że w betoniarni w Pęclinie pod Warszawą jest robota. Znajomi mówili, że ciężko tam, właściciel traktuje ludzi jak niewolników. Kusiły jednak pieniądze. 50 złotych dniówki – to fura grosza, o jakiej w rodzinnych Strzakłach można było tylko pomarzyć. Pojechał. W domu pojawił się na niedzielę, bodajże po miesiącu. Widać było, że jakiś grosz zarobił, bo z pustymi rękami nie przekroczył progu. O robocie mówić nie chciał… – Wybrałem się jego śladem – mówi Stanisław, ojciec Wojtka. – Byłem tam krótko. Jestem kierowcą. Kiedy właściciel dał mi do jazdy niesprawny samochód – hamulce czasami nie łapały – pokłóciłem się z nim. Powiedziałem, że takim złomem jeździł nie będę, no i trzeba było wracać. Choć tam, jak w obozie. Spanie w baraku, w ubraniach. Zimno, nakrywało się jakimiś kocami, starymi kołdrami. Trzeba było uważać na szczury, a rano piasek wysypywać z uszu, bo przez szpary wiatr go nawiewał. Wody dostawaliśmy tyle, co by oczy przemyć, zimnej naturalnie. Ludzie pracowali na czarno, od rana do nocy. Było wielu Rosjan. Marek Karwowski pracował w tej samej betoniarni: – Bloki żelbetonowe ważyły po 200 kg, ludzie dźwigali to gołymi rękami. Gdy padał deszcz, chowaliśmy się pod dach. Wychodził właściciel i w te słowa do nas: – Nie podoba się, to wynocha, darmozjadom płacić nie będę… I ludzie wracali do roboty. Tam nie było nikogo, kto by nie musiał na chleb dla dzieci pracować. Więc każdy tylko zaciskał zęby i dalej, byle do wieczora… Na placu był kiosk. Z piwem, konserwami, chlebem. Sklep należał do właściciela betoniarni. Nie płaciło się tam pieniędzmi. Wszystko szło na zeszyt. Zakupy potrącali przy wypłacie.
Tagi:
Krzysztof Dworniczak









