Śmierć w Dolinie Płaczu

Śmierć w Dolinie Płaczu

W czasie wojny w 1973 roku syryjski czołgista nie dojechał do szpitala, jak mu to obiecała izraelska ekipa telewizyjna. Zastrzelono go

Wkręcając papier w maszynę do pisania, gwałcę poniekąd święte prawo religii mojżeszowej. W żydowski Jom Kippur, czyli w Sądny Dzień, obchodzony jak zwykle na początku października, nie wolno bowiem spożywać posiłków, siadać za kierownicą i pracować. Ale moje pisanie odbiega tym razem od codziennej pracy. Stanowi jedynie próbę zanotowania kilku faktów na użytek sprawy sądowej o przestępstwo przeciwko ludzkości. Na użytek sprawy, do której nigdy nie dojdzie.
Jom Kippur, czyli święto Sądnego Dnia, święto przyznawania się do winy i błagania o wybaczenie, jest doskonałym dniem na pisanie o sztuce i o śmierci. Dobrym dniem na załamanie rąk, na bezradny gest mimowolnego świadka. Popraw mnie, Panie Boże, jeśli się mylę.

Trzydzieści lat temu
Dziennikarz Chaim Gil, zatrudniony w izraelskiej telewizji państwowej w Jerozolimie, otarł się ni stąd, ni zowąd o dobre kino, kiedy podczas wojny 1973 r., nazwanej później przez historyków kampanii obronnych Izraela Wojną Sądnego Dnia, zdołał sfilmować syryjskiego jeńca tankistę wywleczonego z rozbitego czołgu.
Działo się to przed 30 laty, w samo południe, kiedy październikowe słońce padało stromo na księżycowy pejzaż Emek Habaha, czyli Doliny Płaczu, położonej w północnej części syryjskich wzgórz Golan. Kamera Chaima Gila i jego operatora Jakuba Saporty nacelowana była w tym momencie na sterty spalonych czołgów i opancerzonych transporterów piechoty, które pozostały na pobitewnym wysypisku żelaza, jakieś 15 km od nowej linii północnego frontu. Smugi dymu snuły się jeszcze nad podziurawionymi pancerzami, kiedy reportażysta Chaim Gil wyciągnął przed siebie rękę i liczył po hebrajsku rozbite T-55 i T-62: achat, sztaim, szalosz, arba (czyli jeden, drugi, trzeci, czwarty), bo jak powiedział uprzednio do kamery na rozpoczęcie zdjęć, „nie wierzył rzecznikowi armii, że starcie izraelskich centurionów i shermanów z Syryjczykami miało rozmach słynnej bitwy czołgów stoczonej pod Kurskiem w czasie II wojny światowej”.
Najpewniej Chaim Gil doliczyłby się co najmniej setki spalonych czołgów przeciwnika (omijając uważnie spalone izraelskie maszyny), lecz nagle uniosła się stalowa pokrywa wieńcząca wieżyczkę dowodzenia T-55 i ze szczeliny wychyliła się lufa kałasznikowa, do której był uwiązany kawałek białej szmaty. Kamerzysta Gila, Jakub Saporta, nie przerywając zdjęć, począł biec w kierunku czołgu, ciągnąc za sobą dźwiękowca Benjamina Lisa, niosącego magnetofon spięty z kamerą filmową arriflex długim kablem synchronizacji.
Na zdjęciach reportażu wojennego Gila, emitowanego jeszcze tego samego dnia w wieczornym dzienniku izraelskiej telewizji, widać było syryjskiego tankistę, podoficera, wyciągniętego z czołgu i układanego troskliwie na przyniesionym skądś kawałku dykty. Syryjczyk pokazywał kamerze złamaną nogę, ujętą między deseczki i owiązaną bandażem. Opowiadał, że opatrzył się sam. „Mogłem wyjść z czołgu – mówił – zamiast leżeć przez 24 godziny obok dwóch zabitych kolegów, ale wolałem czekać na pojawienie się dziennikarzy z kamerami, żeby mieć pewność, że nikt mnie nie zastrzeli. Powiedziano nam jeszcze przed wojną, że w wypadku dostania się do niewoli zdjęcie w gazecie albo w telewizji jest polisą na przetrwanie, gwarancją pozostania przy życiu”.
„Postąpiłeś słusznie”, pochwalił Syryjczyka Gil, pochylony nad jeńcem z mikrofonem. „Także u nas, w Tel Awiwie, w Jerozolimie i w Hajfie, tłum żydowskich żon, sióstr i matek przygląda się uważnie zdjęciom nadchodzącym z obozów jenieckich w Syrii i Egipcie, pragnąc rozpoznać swoich najbliższych. Warto było na nas poczekać, bo teraz twoja rodzina w Damaszku zobaczy cię na ekranie”.
„Jego wojna dobiegła końca – kontynuował Gil on camera, wskazując na Syryjczyka dłonią – ale nasza wojna jeszcze trwa, ponieważ my, Żydzi, skazani jesteśmy na niekończące się zmagania o życie”.

Jeniec izraelskiej telewizji
Potem Chaim Gil odwrócił się do kamery i oświadczył, spoglądając prosto w obiektyw Saporty: „Ten Syryjczyk nie jest normalnym jeńcem wojennym, ale jeńcem izraelskiego Zarządu Radia i Telewizji! Za chwilę przerwiemy zdjęcia, bo po zetknięciu z prawdziwym ludzkim dramatem odeszła mi ochota na liczenie rozbitych czołgów”.
Potem raz jeszcze Gil zwrócił się do Syryjczyka. „Odwieziemy cię do szpitala w Kiriat Szmona, żeby lekarze obejrzeli twoją nogę, a po wojnie odfruniesz do domu, do swojej rodziny”, obiecał i znów on camera przypomniał widzom dziennika wieczornego izraelskiej telewizji, że nasza żydowska wojna o życie ma jeszcze przed sobą poplątane ścieżki zagubione we mgle i nie widać jej końca, nawet jeśli się jest niepoprawnym optymistą.

Byłem między nimi
Na wzgórzach Golan znalazłem się z powodu wybuchu wojny. Kiedy o godzinie 14.00 mimo święta Jom Kippur pod naszym domem w Jerozolimie zaczęły jeździć samochody i rozległo się wycie syren alarmowych, nie czekałem na tzw. tzaw 8 (wezwanie do służby wojskowej w trybie natychmiastowym), ale pobiegłem do Rejonowej Komendy Uzupełnień i po kilku godzinach byłem już kierowcą dżipa zwiadu 7. Dywizji Pancernej, starającej się zatrzymać atak syryjskich czołgów. Niestety, po dwóch dniach jazd terenowych dwaj żołnierze obsługujący bazookę i karabin maszynowy 0.3, których woziłem po przyfrontowych wykrotach, odmówili jazdy w kierowanym przeze mnie willisie. Uskarżali się, że przemieszczam się za prędko po zakrętach i długa lufa bazooki strąca ich z dżipa do rowu. Wina była po ich stronie, ponieważ należało wiązać bazookę parcianym paskiem, czego z lenistwa nie czynili. Tak czy owak zostałem wydalony z jednostki i za karę oddelegowany do wożenia ekip telewizyjnych zatrudnionych na froncie północnym, na wzgórzach Golan. W przyfrontowym kibucu Ajelet Haszahar (Poranny Promyk), który był bazą korespondentów wojennych, spotkałem moich kolegów ze studia telewizyjnego w Jerozolimie, gdzie od czterech lat pracowałem w charakterze reżysera. Tyle że na froncie północnym moi koledzy zmobilizowani inaczej wykonywali funkcje dziennikarskie, a ja do końca wojny służyłem im jako szofer i dowoziłem ich na zdjęcia w terenie walk.
Reportaż sporządzony przez Chaima Gila w Dolinie Płaczu oglądałem w jadalni przyfrontowego kibucu Ajelet Haszahar, w zaimprowizowanej sali telewizyjnej, zatłoczonej żołnierzami i korespondentami wojennymi, wśród których zasiadali autorzy filmu. Reporter Gil, kamerzysta Saporta i dźwiękowiec Lis. Koledzy sprawozdawcy telewizyjni tkwili na swoich miejscach. Zazdrościli Gilowi spotkania z jeńcem syryjskim. Szeptali po kątach, że Syryjczyk trafił mu się jak ślepej kurze ziarno i tylko ja zbliżyłem się do Gila i pocałowałem go w nieogolony policzek. „Gratuluję ci z całego serca”, powiedziałem. Potem dodałem jeszcze, że reportaż Gila jest najlepszą, najbardziej wzruszającą i najprawdziwszą relacją filmową, jaką widziałem w życiu.
Mój hebrajski był nadal kiepski, niemniej starałem się, jak mogłem, przekonać Gila, że załapie po wojnie wszystkie nagrody na festiwalach filmowych. Ja też zazdrościłem Gilowi. Jego dialog z syryjskim tankistą odbiegał od przyjętych standardów. Ujawniał, że nie zginęło do końca człowieczeństwo także po przeciwnej stronie frontu, dzięki czemu i mimo wszystko pozostała nam szczypta nadziei, że jest to ostatnia wojna.
I wtedy, żydowski Panie Boże, stało się to najgorsze. Nazajutrz po projekcji filmu Chaima Gila krótko po wschodzie słońca znalazłem się nagle w jego wczorajszych dekoracjach. Było to niekończące się skaliste pole, rodzaj księżycowego, nierealnego krajobrazu, istniejącego jedynie na wzgórzach Golan. Szarą przestrzeń pokrywały spalone samochody pancerne i czołgi, chociaż nie tylko syryjskie jak na małym ekranie w kibucu Ajelet Haszahar. Zatrzymałem mojego dżipa w miejscu, gdzie operator Saporta rozpoczął zdjęcia. To właśnie stąd, przypomniałem sobie, Gil liczył rozbite czołgi!
Powtarzałem za Gilem: achat, sztaim, szalosz i nagle, tak samo jak kamera filmowa Saporty, dostrzegłem w odległości 50-60 m syryjski T-55 celujący w ziemię lufą 100-milimetrowego działa. Był to bez wątpienia ten sam czołg, z którego wyciągnięto rannego Syryjczyka, nim go reporter wojenny, dziennikarz Chaim Gil, rozpoczął przesłuchiwać na użytek izraelskiej telewizji.
Zbliżałem się do T-55 wąską ścieżką prowadzącą obok popalonych wraków, powyrywanych i poskręcanych gąsienic, powywracanych cystern i porozrzucanych skrzynek z amunicją. Zaledwie wczoraj tą samą ścieżką przebiegli reporterzy telewizyjni z Jerozolimy w swoich niezgrabnych, ciężkich kamizelkach przeciwodłamkowych, śpiesząc do Syryjczyka z 16-milimetrową kamerą filmową i magnetofonem. Szedłem ich śladem na ugiętych nogach, bo jeszcze z daleka rozpoznałem jeńca Riszut Haszidur, czyli izraelskiego Zarządu Radiofonii i Telewizji.
Syryjczyk nie dojechał do szpitala w miasteczku Kiriat Szmona, jak mu obiecała ekipa telewizyjna. Rozstrzelano go z bliska. Jego wojskowa zielona bluza była podziurawiona dziesiątkami pocisków. Połamaną nogę nadal miał usztywnioną deseczkami i ściśniętą bandażem, a jego dłonie ktoś zdumiewająco silny związał grubą, stalową liną używaną do holowania uszkodzonych czołgów. Była to lina złożona z setek cienkich, postrzępionych stalowych drucików, które nie wiem dlaczego usiłowałem rozplątać, kalecząc palce i przeklinając. Kule oprawców ominęły jedynie pociągłą, smagłą i nieogoloną twarz Syryjczyka. Szeroko otwartymi, ciemnymi oczami, które dopiero co zdobyły mu zrozumienie, a może nawet sympatię izraelskich widzów telewizyjnych, patrzył w niebo zawieszone ponad Doliną Płaczu i ponad skalistymi wzgórzami Golan. Spoglądał w niebo o kolorze ołowiu, a na jego powiekach przysiadały muchy, których nikt nie odpędzał.

 

PS
Od 30 lat izraelska telewizja państwowa pilnie strzeże w sejfach swoich podziemi małe blaszane pudełko o średnicy 20 cm, zawierające film mogący jej przynieść światową sławę. Gdyby nie opatrzenie epizodu z syryjskim jeńcem barbarzyńską, idiotyczną puentą, ten krótki film telewizyjny mógłby z powodzeniem pretendować do hollywoodzkiego Oscara w dziedzinie dokumentu. Śmierć bohatera, zabitego nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo po co, stanęła na przeszkodzie karierze czarno-białego, 14-minutowego filmu Chaima Gila, nakręconego na taniej, 16-milimetrowej „odwrotce”.
Myliłem się, sądząc, że przy reportażu Gila zbledną wszystkie okrzyczane manifesty pacyfistyczne, literackie i filmowe współczesnego świata. Okazało się bowiem, że nie wystarczy znaleźć receptę na ludzki film. Trzeba być także człowiekiem.
Gdybym miał prawo wyboru, wolałbym nie poznać prawdy i nie żałować później przez 30 lat niepotrzebnego znalezienia się w scenerii Chaima Gila, na pobojowisku w Dolinie Płaczu. Mimo wczesnej godziny opodal rozstrzelanego Syryjczyka kręcili się żołnierze, szukający między czołgami pamiątek z wojny i robiący sobie zdjęcia w pozach zwycięzców. Dopiero po kilku latach natknąłem się, niespodziewanie, na słowa żydowskiego pisarza i syjonisty, Achada Haama, powstałe pół wieku wcześniej. „Czas życia przemijający w Dolinie Płaczu jest jedynie cieniem rzeczywistego życia i jako cień zostanie zapomniany”, napisał proroczo Haam.

KORESPONDENCJA Z TEL AWIWU


Autor jest absolwentem łódzkiej szkoły filmowej, reżyserem i dziennikarzem, autorem filmów dokumentalnych nagradzanych na festiwalach filmowych (m.in. w Locarno w 1962 r. za „Cmentarz Remuh”, nagrody dla „Judaiki” i „13. piętra” w Bergamo). W 1968 r. wyemigrował do Izraela i rozpoczął pracę w państwowej telewizji izraelskiej. W roku 2003 r., kilka miesięcy przed obchodami 30. rocznicy Wojny Sądnego Dnia, telewizja izraelska odrzuciła zaproponowany przez Etlera projekt filmu dokumentalnego poświęconego zabójstwu syryjskiego jeńca.

 

Wydanie: 2003, 47/2003

Kategorie: Świat
Tagi: Edward Etler

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy