Żaden tatrzański przewodnik nie poszedłby w zimie na Rysy z 13 osobami i przy II stopniu zagrożenia lawinowego Mieczysław Kołodziejczyk, jeden z najstarszych aktywnych ratowników tatrzańskich, w centrali TOPR dyżurował przez całą noc z poniedziałku, 27 stycznia, na wtorek. O godz. 8 poszedł do domu, zjadł śniadanie i wyprowadził na spacer swojego sznaucera Majora, szkolonego na psa lawinowego. Nic nie zapowiadało tragedii. W Tatrach obowiązywał II stopień zagrożenia lawinowego, więc właściwie lawiny nie powinny schodzić samoczynnie. Po godz. 11 zatelefonowano z dyżurki TOPR, że ma się ubierać i z psem przybyć na miejsce zbiórki, bo nad Czarnym Stawem przysypało dużą grupę ludzi. – Śmigłowcem przerzucono nas na lawinisko, gdzie już pracowało kilkunastu naszych kolegów i inne psy, w kolejnych turach Sokół dowoził następnych i wkrótce było nas ponad 30, w tym lekarze i pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego z aparatami do wykrywania oznak życia pod śniegiem – wspomina pierwszy dzień akcji Mieczysław Kołodziejczyk. – Każda akcja jest trudna, ale ta była wyjątkowo ciężka. To była olbrzymia lawina, która spadając z Rysów, rozbiła lód na Czarnym Stawie i masy śniegu zostały wtłoczone w wodę. Poza tym nigdy jeszcze nie ratowaliśmy tylu przysypanych ludzi. Pierwsza grupa ratowników na miejscu tragedii zastała cztery osoby, które same zdołały wydostać się spod śniegu – troje uczniów i organizatora wyprawy na Rysy, nauczyciela geografii. To on powiedział, że było ich 13, a więc dziewięcioro jest pod śniegiem i on też zaczął wskazywać, gdzie przypuszczalnie mogą się znajdować. Uratowali się ci, którzy w chwili zejścia lawiny znajdowali się najwyżej na stoku. Po 20 minutach akcji został odkopany jeden chłopak, który miał rozbitą głowę i nie oddychał. Reanimacja zakończyła się pomyślnie i teraz w bardzo ciężkim stanie leży w zakopiańskim szpitalu. Potem znaleziono nieprzytomną dziewczynę, ale wszystko skończyło się dobrze i poza złamaniem ręki nie doznała poważniejszych obrażeń. Natomiast kolejny wydobyty, 22-letni mężczyzna, nie dawał żadnych oznak życia i lekarz stwierdził zgon. Po południu pogoda bardzo się pogorszyła, zaczął wiać silny wiatr, śmigłowiec nie mógł już latać, robiło się ciemno. Szanse na znalezienie kogokolwiek żywego malały z każdą godzinę. W Tatrach ogłoszono III stopień zagrożenia lawinowego, a więc zejście w tym miejscu kolejnej lawiny było bardzo prawdopodobne. Dlatego tuż przed godz. 18 TOPR przerwał akcję. Pod śniegiem zostało sześć osób, pięcioro uczniów i jeden wychowawca. – Organizatorzy tej wycieczki uznali z pewnością, że skoro ryzyko zejścia lawin podaje się w pięciu stopniach, to przy II stopniu obowiązującym w dniu ich wyjścia w góry nic się im nie powinno stać – komentuje Mieczysław Kołodziejczyk. – Tymczasem do największej liczby wypadków śmiertelnych dochodzi przy II, a nawet I stopniu zagrożenia lawinowego. Gdy ryzyko zwiększa się do IV lub V stopnia, wiadomo, że nikt nie będzie ryzykował. A tak to każdy liczy, że mu się uda i lawina na niego nie zejdzie. Upadek Sokoła Choć w środę rano szanse na odnalezienie kogokolwiek żywego były niemal zerowe, akcja poszukiwawcza została wznowiona. Pierwsi ratownicy TOPR i słowackiej Horskiej Służby z psami lawinowymi lecieli śmigłowcem spod schroniska przy Morskim Oku na teren lawiniska. Następni musieli ponad godzinę iść pieszo, bo tuż po godz. 9 do schroniska dotarła wiadomość, że Sokół spadł w miejscowości Murzasichle, do której z Zakopanego popędziły karetki pogotowia i wozy strażackie. Na szczęście, dzięki umiejętnościom pilota Henryka Serdy, nie doszło do następnej tragedii. Choć zawiódł śmigłowiec, a drugi, przysłany przez Straż Graniczną z Nowego Sącza, nie mógł wziąć udziału w akcji ze względu na pogorszenie się pogody, do dyżurnego TOPR bez przerwy telefonowali ludzie z całej Polski z deklaracjami pomocy, pytali, gdzie przesłać pieniądze. Ze schroniska nad Morskim Okiem wyruszały kolejne grupy ratowników. Na pomoc przybyło 10 strażaków ze specjalnej grupy poszukiwawczo-ratowniczej Państwowej Straży Pożarnej z Nowego Sącza, 20 strażaków z Krakowa, w tym 10 płetwonurków. Strażacy przyjechali z psami, geofonami służącymi do nasłuchu dźwięków pochodzących z miejsc niedostępnych, i ze sprzętem oświetlającym. Zjawili się też żołnierze z Krakowa z wykrywaczami metali. Tylu ludzi nie zgromadziła jeszcze żadna akcja w Tatrach i wkrótce okazało się, że trzeba ich powstrzymywać przed wchodzeniem na teren
Tagi:
Leszek Konarski









