Śmierć z zaniedbania

Większość dorosłych nie ma pojęcia, jak udzielić pierwszej pomocy Luty 2011 r., pociąg relacji Białystok-Szczecin. 32-letni mężczyzna traci przytomność. Przedział jest pełen ludzi. Jedyne, co potrafią zrobić, to wyjąć telefony i zadzwonić po karetkę. Ratownicy czekają na dworcu w Koninie, jednak zanim skład zatrzyma się na peronie, mężczyzna umiera. Marzec 2008 r., Gorzów Wielkopolski. 20-letnia Marta Piekarz, wolontariuszka Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i Fundacji Mam Marzenie, upada, biegnąc na przystanek tramwajowy. Ma poważną wadę serca. Choć na ulicy jest pełno ludzi, nikt nie podejmuje nawet próby udzielenia pomocy. Serce dziewczyny zatrzymuje się na kilka minut, zanim wreszcie przyjeżdża karetka. Walka o powrót Marty do zdrowia trwa rok. Mimo początkowej poprawy jej stan szybko się pogarsza. W maju 2009 r. dziewczyna umiera. Pozostaje po niej pamięć o tym, że pomagała innym, a jej w najtrudniejszej chwili nie pomógł nikt. Jesienią zeszłego roku w Kaliszu przechodzący przez jezdnię rodzice z dwójką dzieci zostają potrąceni przez samochód. 31-letnia matka umiera przed przyjazdem karetki. Nie próbował jej ratować przejeżdżający obok egzaminator prawa jazdy, który na co dzień powinien sprawdzać wiedzę dotyczącą pierwszej pomocy przedmedycznej u kandydatów na kierowców. Tego roku w lipcu na drogach zginęły 322 osoby. Tylko w długi sierpniowy weekend – 53. Ile z nich miałoby szansę przeżyć, gdyby uczestnicy wypadków i obserwatorzy potrafili i nie bali się udzielić pierwszej pomocy? Zapomniana umiejętność W ubiegłym roku firma ExxonMobil przeprowadziła na grupie 1,8 tys. kierowców aut osobowych i 300 kierowców ciężarówek ankiety dotyczące bezpieczeństwa jazdy. Wynikało z nich, że ponad połowa respondentów nie potrafi przeprowadzić reanimacji. Do braku tych umiejętności przyznało się 51% mężczyzn i 66% kobiet. Choć umiejętności te są wymagane przy egzaminie teoretycznym na prawo jazdy, niewykorzystywane – szybko się zapomina. Ponad połowa zgonów w wypadkach drogowych następuje w pierwszych minutach od zdarzenia. To od świadków zależy, czy ofiara dotrwa do momentu przyjazdu personelu medycznego. – Przeprowadzając w takiej sytuacji resuscytację, „kupujemy” czas dla poszkodowanego do momentu przyjazdu zespołu ratownictwa medycznego – tłumaczy Grzegorz Nowak, ratownik medyczny prowadzący kursy pierwszej pomocy. Kiedy dochodzi do zatrzymania krążenia, ustają funkcje życiowe organizmu. Już po czterech-pięciu minutach następuje nieodwracalne niedotlenienie mózgu. To czas, w którym nawet najlepiej przygotowana karetka, przy najlepszych warunkach na drodze, nie ma szans dotrzeć do pacjenta. – Metaforycznie można powiedzieć, że musimy wówczas żyć za poszkodowanego, nasz oddech jest jego oddechem – tłumaczy Małgorzata Bochniak z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, instruktorka pierwszej pomocy i koordynatorka programu WOŚP „Ratujemy i Uczymy Ratować”. Kierowcy nie pamiętają nie tylko o zasadach pierwszej pomocy, lecz nawet o konieczności posiadania w samochodzie sprzętu ratującego życie. Wielu z nich w wyposażeniu samochodu nie ma nawet apteczki – zgodnie z przepisami ten element jest jedynie zalecany, a nie obowiązkowy. Jeśli już je kupują, najczęściej decydują się na te najtańsze, dostępne w hipermarketach, które zawierają jedynie niewielkie plasterki i bandaże. Często brakuje w nich środków dezynfekujących, nie mówiąc już o maskach do sztucznego oddychania, jednorazowych rękawiczkach czy foliach termicznych. Z tego powodu zresztą nasi kierowcy miewają problemy za granicą – zwłaszcza niemieccy policjanci niejednokrotnie próbowali wlepiać Polakom mandaty za brak niezbędnego za Odrą wyposażenia. Odpowiedzialność tłumu Dlaczego nie pomagamy? Powodów jest wiele. Jak zauważa Grzegorz Nowak, najczęściej obserwatorzy wydarzenia uznają, że wezwanie karetki załatwia sprawę. To oczywiście pierwszy i niezbędny odruch, jednak nierzadko niewystarczający, aby uratować komuś życie. – Najgorsza jest obojętność – mówi Grzegorz Nowak. – Niejednokrotnie miałem do czynienia z sytuacją, w której wokół poszkodowanego gromadził się tłum gapiów, ale nikt nawet nie próbował mu pomóc. Czasem nawet wykonanie telefonu na pogotowie to dla obserwatorów za dużo. Dwa lata temu w Warszawie przez ponad dwie godziny w tramwaju jeździł martwy mężczyzna. Żaden z pasażerów ani motorniczy nie zaniepokoili się tym, że w pojeździe siedzi nieruchomo człowiek. Tymczasem wystarczyłoby zastosować się do pierwszych, podstawowych zasad: podejść, lekko szturchnąć, zapytać, czy wszystko w porządku. Tego zwykle nie robimy, tłumacząc sobie, że siedzący

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 35/2011

Kategorie: Zdrowie
Tagi: Agata Grabau