Stradivarius na każdą kieszeń

Stradivarius na każdą kieszeń

Profesor ze Śląska stworzył prototyp idealnych skrzypiec, ale zderzył się z zawiścią lutników Każdy lutnik marzy choćby przez chwilę o „podrobieniu” Stradivariego. Stara się z ogromną dokładnością odwzorować kształt skrzypiec starowłoskich, skopiować precyzyjnie wszystkie krzywizny, ugięcia, zadbać o dobór drewna, jego stan, jakość. Potrafi miesiącami pieścić ten instrument, dopasowując w nieskończoność jego części, z zegarmistrzowską precyzją dbać o każdy szczegół. Ale efekt końcowy, czyli walory brzmieniowe, są jakby zupełnie niezależne od tych starań. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale nigdy tak dobrze jak u Stradivariego. To dlatego ceny oryginalnych skrzypiec starowłoskich sięgają zawrotnych sum. Do dziś nie jest jasne, czy cudowne brzmienie stradivariusów zależy od jakiegoś nierozpoznanego szczegółu konstrukcyjnego, czy zasad technologii lub gatunku materiału. O wykonanych na przełomie XVII i XVIII w. dziełach Antonia Stradivariego, włoskiego mistrza, krążą liczne legendy. Jedna z nich mówi o tym, że lutnik wprowadził do użytku specjalny rodzaj lakieru na spirytusie, którego receptura jednak zaginęła. Nikt nie przypuszczał, że tajemnica doskonałego instrumentu tkwi w naprężeniach wprowadzonych przez artystę do pudła rezonansowego skrzypiec. Więcej niż trzy kHz Prof. Bogdan Skalmierski, matematyk z Politechniki Śląskiej, rozpoczął rozwiązywanie zagadki Stradivariego od innego końca. Najpierw postawił pytanie: co to znaczy dobry instrument? I odpowiedział: – To nośność, piękna barwa oraz łatwość emisji dźwięku. Jeśli uznać stradivariusy za wzorzec dobrego instrumentu, to pojawi się możliwość określenia, że dobry to taki, który ma zdolność do wzmocnienia tonów harmonicznych powyżej 3 kHz, co ma wpływ na barwę i nośność instrumentu. Recepta wydawała się więc prosta. Jeśli uda się wzmocnić drgania fali dźwiękowej o częstotliwości powyżej 3 kHz poprzez wprowadzenie naprężeń do pudła skrzypiec, instrument będzie dobry. Aby potwierdzić trafność wynalazku, prof. Skalmierski badał, mierzył, porównywał, w końcu zaczął sam rozklejać różne skrzypce. Z tandetnych, najtańszych instrumentów fabrycznych złożył jeden, nadał odpowiednie naprężenie jego dolnej płycie (drewno to materiał z pamięcią – mówi) i tak powstały skrzypce o wiele lepiej słyszalne, pięknie brzmiące. Dał je do wypróbowania i posłuchania kilku specjalistom i cieszył się z wywołanego zachwytu. Aby uzyskać większe poparcie, nawiązał kontakt z najlepszym w owym czasie lutnikiem polskim, wykształconym w Paryżu sędziwym mistrzem Józefem Świrkiem, który także żywił przekonanie, że aby zbudować doskonałe skrzypce, trzeba znać jakiś trik. Skalmierski prawie go przekonał do swych teorii, ale mistrz w 1978 r. zmarł i nie wykonał żadnego instrumentu według wskazówek teoretycznych profesora. Pomysłodawca podrobienia stradivariusa zaczął więc działać na własną rękę. Nie tylko sam sklecił kilka instrumentów, lecz także stworzył program badawczy, na co dwukrotnie otrzymał środki z Komitetu Badań Naukowych. Za te prace otrzymał nawet nagrodę premiera, ale to wszystko nie wystarczało, aby przekonać tradycyjnie nastawionych, trochę naburmuszonych i obawiających się konkurencji lutników. Zemsta jest słodka Wciąż wspomina, jak go potraktowali. Zapraszał ich do wspólnej dyskusji, ale nie przyszli. Potem odpisali, że regulamin związku zabrania im takich debat. Wtedy profesor zaczął z nich szydzić. W artykule opublikowanym na łamach czasopisma „Świat i Nauka” zapytał, czy regulamin nie zabrania im czytać prasy. Do spotkania z lutnikami nie doszło, a projekt badawczy przewidywał wykonanie prototypów wynalazku. Profesor zamówił pięć nowych skrzypiec w warszawskiej spółdzielni TON, która zajmowała się naprawami instrumentów muzycznych. Zadania podjął się poszukujący zatrudnienia w Polsce Litwin. Zrobił skrzypce tak, jak umiał. Najważniejsze, że w dolnych płytach znalazły się wymagane naprężenia. Kilkanaście lat temu instrumenty przekazano z wielką pompą warszawskiej akademii muzycznej. Wydarzenie to pamięta prorektor Romuald Sroczyński. – Kiedy wręczano nam te skrzypce, mówiono, że to nadzwyczajny wynalazek, a kiedy zostanie uruchomiona produkcja, wszyscy będziemy grać na znakomitych polskich skalmieriusach, jak pieszczotliwie nazywano skrzypce zbudowane pod kierownictwem profesora. Później okazało się, że instrumenty są bezwartościowe. Marek Bykowski, który jest dyrektorem administracyjnym akademii, pamięta, że fatalną opinię o jakości wykonania skrzypiec i o ich walorach brzmieniowych wystawił Krzysztof Pawikowski, prezes Związku Polskich Artystów Lutników. On też dokonał wyceny instrumentów – po 800 zł za sztukę, czyli na poziomie najtańszych fabrycznych, a dużo niżej niż wykonywane ręcznie przez lutnika.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 36/2005

Kategorie: Kraj