Święty Marek od Bezdomnych

Święty Marek od Bezdomnych

Dziesięć dni dzielących śmierć od pogrzebu dały początek legendzie. Są w niej uniesienia, rozczarowania i przełomy. I tragiczny koniec

Noc. Mokre powietrze. Z wielkiego telebimu patrzy Kotański. Niemy film, jakieś skrawki scen. Kotan, bo tak Marka Kotańskiego nazywano, mówi z umierającym, nad parującą zupą, w brudnej bramie z wyrostkami, którzy prawie przed nim dygają. Zbliżenie błogo uśmiechniętej twarzy. – Pewnie znowu jakiegoś menela przytula – mówi ktoś ze zrozumieniem. Ekran miga. Dźwięk jest niepotrzebny, bo każdy wie, co mówi szef Monaru.
Taka jest noc po pogrzebie. Jakby zaraz miał przyjść.
Kotańskiego żegnano w kolejnych odsłonach. Ostatnia to właśnie spotkanie na warszawskim Przyczółku Czerniakowskim.
Czarne postacie w czarnych koszulkach z napisem „Daj siebie innym”. Wyżej namalowana, biała twarz Kotana. Przyszli tylko najbliżsi współpracownicy i ci, którzy chcieli opowiedzieć, jak Kotan swoją złością i miłością ich uratował. Są dumni, że w kilka dni zdążyli zorganizować produkcję koszulek. Kotan nauczył ich tempa.
Recytują wiersze. W częstochowskich rymach jest uwielbienie. Kotan na chmurce, Kotan łącznik z Panem Bogiem, Kotan z narkomanami, co czekają przed bramą niebieską. Łzy.
Z boku stoi Joanna Kotańska, córka Kotana. Wpatruje się w ekran. – Zawsze chciałam być do niego podobna – mówi – bo wydawało mi się, że muszę dążyć do ideału.
Co będzie teraz? – Jeszcze trudniej – odpowiada. Kotański z telebimu macha do nas ręką. Do Joanny podchodzą muzycy, mówią o koncertach, które teraz będą już tylko imienia Kotańskiego. Ktoś rozdaje czarne koszulki. Kotański z telebimu nalewa kubki zupy. Sceny pochodzą z wielu lat. Rozglądamy się. Może zaraz przyjdzie.
Młodzi ludzie rozstawiają namioty, płonie wielkie ognisko. Kilka osób pilnuje porządku, starają się naśladować twardy styl mistrza. Wydzielanie soczków, nawoływanie do ciszy. Kotański z telebimu przytula niepełnosprawne dziecko. – Byłby zadowolony z imprezy – mówi Marek z pomorskiego Monaru. – Jest odlot, tak jak lubił.
Złapali oddech. Zaczynają wierzyć, że uda im się utrzymać dzieło mistrza. Że jest tak, jak powiedział w kościele biskup Piotr Jarecki. Że ziarno Kotańskiego zginęło, ale teraz oni, młodzi, mogą poprowadzić ośrodki.
Wspierać ich będzie legenda opowiadana, wyrażana portretami zmarłego, wystawianymi w oknach Monarów. – Po prostu zawsze będę się zastanawiał, czy Kotan by to zaakceptował – Jarek z mazowieckiego Monaru uśmiecha się. – Naśladować Chrystusa nie zawsze mi się udaje, spróbuję Kotańskiego, bo lepiej go rozumiem.
Dni czekania na pogrzeb były wśród Monarowców czasem mobilizacji. Ich ośrodki od dawna żyły samodzielnie. Kotański bywał tam rzadziej, skupił się na bezdomnych. To oni są dziś przestraszeni. Przecież w Markotach nie ma co marzyć o liderze. Kierownika i kucharza też trudno znaleźć. A samotne matki? Wytrącone z życia często popadają w apatię. – Jesteśmy do wzięcia – przez łzy uśmiecha się jedna z dziewcząt. – Może ktoś zechce nam pomóc – mówi niepewnie.

Zginął w drodze

Jak każda prawdziwa legenda, także i ta o Marku Kotańskim ma w sobie uniesienia, rozczarowania i przełomy. Jest w niej także niezbędna, tragiczna śmierć bohatera. Poza tym legenda łagodzi ból, bo stwarza namiastkę życia.
W 60. urodziny, które obchodził pół roku temu, powiedział, że chciałby, aby na jego nagrobku napisano: „Człowiek, który pomagał innym”. Nie znosił składania życzeń, więc „sto lat” było krótkie. Rozpromienił się dopiero przy olbrzymim torcie, już wśród bezdomnych. Wśród swojej rodziny – jak zapewniał. Mówił o sobie, że jest Frankensteinem zlepionym z ludzkich spraw. – To chyba nie jest najlepszy sposób na życie – śmiał się. – Przeszedłem dwa zawały, mam cztery by-passy, właściwie jestem inwalidą.
– Pamiętam, jak potrafił obrazić się na swoich podopiecznych – wspomina współpracownik z Centrum Pomocy Bliźniemu. – Cztery lata temu wykrzyczał, że bezdomni wyssali z niego wszystkie siły, a potem opluli. Postanowił skupić się na dzieciach niepełnosprawnych. Szczęśliwie szybko wybaczał.
Jedna twarz to happeningowy Kotan, druga to znakomity organizator. Stworzył 157 ośrodków dla narkomanów, chorych na AIDS i bezdomnych. Mieszka tam ponad 15 tysięcy osób. Kolejne 100 tys. dziennie je obiady przygotowane w stołówkach Markotów. Potrzebujących jest pół miliona. Całe państwo opuszczonych w Rzeczpospolitej Polskiej.
Początkowo urzędnicy walczyli z jego pomysłami, później doszli do wniosku, że mogą się nim wyręczać. Zdobywał kolejne hektary, domy i rudery. Umieszczał w nich potrzebujących, którzy szli za nim jak za zbawcą. Wiedzieli, że on jeden wyciągnie od sponsorów pieniądze na remont i prąd.
Całe życie uczył się rozmawiać z władzą. Najpierw traktował polityków bardzo serio. Wspierał, bez względu na poglądy, jeśli tylko chcieli pomagać jego podopiecznym. Potem nabrał do nich dystansu, ale zawsze potrafił ich przekonać, by finansowali Markoty.
Uratował całe fragmenty Polski bezradnej. I odrzuconej.
Dzięki Kotańskiemu Polacy dowiedzieli się paru rzeczy. Że AIDS nie jest zarazkiem wiszącym w powietrzu, że narkoman może wrócić do życia, że bezdomny to nie tylko menel z dworca, ale i matka z dziećmi wyrzucona przez męża Polaka.
W ostatnich chwilach swojego życia pewna kobieta zapytała go: – Dlaczego nie mogę patrzeć w niebo? Poruszony kazał wstawić szyby nad głowami leżących w hospicjum dla bezdomnych.
Modlił się. Nad Centrum pochyla się szarogipsowy Chrystus. Bo wielką przemianą Kotańskiego był także powrót do Kościoła. Mówił, że dopiero tłumy bezdomnych nauczyły go pokory i modlitwy. Odtąd każdego potrzebującego w jego ośrodku witały słowa: „Nie lękajcie się”.
Kotański zmienił się. Spokorniał. Stał się cierpliwszy. To także tworzy legendę.
Zginął w drodze. Tak jak żył. A tą drogą w ostatnich latach nie był bunt, lecz otwieranie nowych ośrodków. Jakby miał świadomość, że te domy kupione od wojska za symboliczną złotówkę, podarowane przez osoby prywatne, potem wyremontowane przez narkomanów i bezdomnych są dla wszystkich opuszczonych najsolidniejszym fundamentem na przyszłość. Już bez niego.
Jeździł i jeździł. Od domu do domu. Ale zawsze najważniejszy był ten, którego jeszcze nie miał. – Kotan działał, jak ktoś kopiący studnię. Tyle że gdy znalazł wodę, natychmiast ją porzucał i szedł szukać nowej – tłumaczy Ania, która przepracowała z Kotanem kilka ostatnich lat.
O tym wszystkim rozmawiają przy dopalającym się ognisku.
Dwie dziewczyny, z różnych ośrodków, nie chcą się stracić z oczu. – Spotkajmy się za rok – proponuje czerwonowłosa. – Gdzie? Oczywiście, przy grobie Kotana. Będzie miał więcej świeczek od Morrisona – zapewnia druga.

To była piękna niedziela

Ostatni dzień życia. Niedziela. 18 sierpnia. – Był bardzo szczęśliwy – uspokaja Hanka. Podkreśla, że z Kotanem spędziła 15 lat pracy. – Przed południem wysłuchał papieża, który mówił o miłosierdziu. „Widzisz, potwierdza to, co robię”, rozpromienił się. Tylko przez chwilę żałował, że nie jest w Krakowie. Pojechał na warszawską imprezę, którą prowadził Maciej Stuhr. Wylicytował cenę 500 zł za tort. Pieniądze były przeznaczone dla Domu Samotnej Matki „Bajka”. Naprawdę rzadko Kotan bywał tak zadowolony.
W kilka godzin później już nie żył.
Jaki jest sens tej śmierci? Monarowcy próbowali znaleźć odpowiedź. Bóg tak chciał – nie, to za proste. Marek mówi, że teraz już sami muszą być silni. Może takie jest przesłanie jego nagłego odejścia?
– A ja czuję do niego żal – dziewczyna w tatuażach kurczowo trzyma bukiet róż. – Miał mi jutro powiedzieć, czy już mogę wrócić do domu. Dwa lata brałam, rodzice wzywali odtrucie albo wsadzali mnie na detoks. Na kilka tygodni pomagało, ale potem czułam, że muszę zdobyć herę. Wreszcie przywieźli mnie do Kotańskiego. Postawił mnie na nogi i kazał się opiekować dziećmi z porażeniem mózgowym. Robiłam to tylko dla niego. No i nie wiem, co dalej.
Ściska róże.

Kto poniesie trumnę

Zanim młodzi ludzie spotkali się na Przyczółku Czerniakowskim, poszli na pogrzeb. Chłopcy z ośrodka w Budach Zosinych przynieśli wieniec z jarzębiny. I dzwon, który zgodnie z tradycją Monaru wzywał na „społeczność”, czyli spotkania, także terapeutyczne. Wierzą, że sobie poradzą. Popatrują na inne grupy. Wieńce z krzewów, dzikich kwiatów.
Skwar. Duszno. Wokół warszawskiego kościoła Stanisława Kostki zamyka się wielotysięczny tłum. W środku czarna laweta czeka na trumnę. Wielkie serce utkane z róż. Obok na chodniku przysiadły trzy kobiety. Pochylony bezradnie transparent z napisem „Dom Samotnej Matki”. One nie wierzą, żeby Marek chciał im swoją śmiercią powiedzieć, że mają być silne. – Nie mam żadnego pomysłu na życie – Ewa z resztkami trwałej kręci głową. Jej dwójka dzieci na czas uroczystości została z innymi bezdomnymi kobietami. Mąż Ewy, w przerwach między więzieniami, gwałcił ją przy córkach. Może by i to znosiła, ale dziewczynki rosły i zaczęła się o nie bać. Pomoc społeczna chciała dać jej zapomogę. Wzięła, ale to nie odsunęło strachu przed przemocą. Dzieci nie ochrzciła, więc wstydziła się pójść do Kościoła. Do Kotańskiego zapukała, kiedy mąż wyszedł z więzienia na przepustkę.
Dwie pozostałe kobiety też nie dowiedziały się jeszcze, jak zbudować przyszłość. Eksmisje, chore dzieci, brak zawodu – wyliczają. Wszystkie takie są. Bezradne. – A bez Marka to już w ogóle – wzdycha najmłodsza.
Są w głębokiej żałobie. Z ciuchów innych kobiet udało się skompletować czarne stroje.
Media witane są niechętnie. Znowu napiszą, że Kotan miał sto kurtek. – Kiedyś sami trochę podpuszczaliśmy dziennikarzy – przyznaje ogolony chłopak. – Wkurzał nas. Jak żył, ciągle się z nim kłóciłem. Ale teraz?
Legenda nie potrzebuje prasy. Święty także.
Nie wszyscy mogli przyjechać na pogrzeb. Przyjaciel Kotańskiego, Artur Szałapiński, ustawił w Kielcach Łańcuch Czystych Serc, w prowincjonalnych ośrodkach modlono się przed zaimprowizowanymi ołtarzami. Na minutę zamilkł Sejm, Rodziny Nazaretańskie, społeczności katolickie odmówiły różaniec.
Przyszła Polska bezradna i bezdomna. Najmniej było tych, na których Kotańskiemu ostatnio zależało, czyli „niezarażonej”, zwykłej młodzieży. Za to przy pagórkach kwiatów stali rodzice. – Nigdy problemów nie miałem – zapewnia mężczyzna, który przedstawia się jako nauczyciel matematyki. – Ale w szkole ciągle pojawiają się narkotyki. Więc myślałem, że gdyby z moim synem było coś nie tak, pójdę do Kotańskiego. On poradzi. A teraz? Nie wiem.
Rodzice przychodzili także w poprzedniej odsłonie. Całą poprzedzającą pogrzeb noc trwało czuwanie. – Kolejka do trumny stała do pierwszej w nocy – młodzi ludzie z dumą poinformowali Joannę Kotańską.
Trumnę przywieziono w świetle reflektorów. Najpierw przebiła się przez kwiaciarki, które zjechały z całej Warszawy. Wyczuły interes. Sprzedały setki róż.
Trumnę do kościoła wnieśli ludzie z Markotu. Ciągle odbierają deklaracje, że nikt im krzywdy nie zrobi, że będą pod ochroną, że im się pomoże.
– Dzisiaj znowu nas ludzie zobaczą w telewizji – Jurek z wszytym esperalem ma rzężący głos. – To Kotański nas pokazał, ale że kiedyś na jego pogrzebie będę gadał, nie myślałem.
Jego kolega dodaje, że za mało ich przyjechało. Niech by Polska zobaczyła, ilu ich jest.
Nie ma Kotana, nikt się za bezdomnymi nie ujmie. – Byleby zima była lekka – wzdycha. Już wiedzą, że w lutym kończy się dziesięcioletnia dzierżawa terenu, na którym jest ich Centrum Pomocy Bliźniemu.
Ksiądz Arkadiusz Nowak idzie w tłum z komunią świętą.
Licealistka płacze. – Nie, nie znała Kotańskiego. I dlatego rozpacza. Jakoś zawsze czasu jej było szkoda, żeby pomagać innym.

Przekażcie sobie znak pokoju

Kotańskiego żegnano 10 dni. W kolejnych odsłonach. Pierwsza nastąpiła o świcie w poniedziałek. Jego najbliżsi już wiedzieli. Spiesząca do pracy Polska włączyła radio. Spiker podał, że Marek Kotański miał wypadek samochodowy. W następnym serwisie informacyjnym powołał się na portal internetowy. Nie żyje.
Ludzie, którzy byli z nim umówieni na rozpoczynający się tydzień, nie wiedzieli, co robić. – Czekałam na sprostowanie – mówi Alina Osuch z Koronowa. Po artykule w „Przeglądzie” z lutego br. zdecydowała się podarować Markotom trzy samochody. Z Kotańskim umówiona była na środę. – Co robić? – pyta i czyta przez telefon wiersz napisany dla szefa Markotów. Na szczęście zdążyła mu go przeczytać. Teraz ja słucham, że „wielką trzeba mieć wiarę i serce wspaniałe, by stanąć wśród świata przeciwności, podając mu rękę, wyciągnąć z nicości”.
W 10 dni później, pod warszawskim kościołem stanęły tysiące. – Przekażcie sobie znak pokoju – głos biskupa dotarł też na skwer, gdzie stali odprowadzający. Ojciec z problemami wychowawczymi, czerwonowłosa nastolatka, starsza pani z parasolką, ledwo ocucony mężczyzna – serdecznie podali sobie ręce. Idealistyczny obraz trwał tylko chwilę. Ale bez Kotańskiego nie byłoby go wcale.

 

Wydanie: 2002, 35/2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy