Tag "aktorzy"
Jestem z Ateneum
Nie ma małych ról. Z najmniejszego zadania można coś zrobić
Przemysław Bluszcz – (ur. w 1970 r.) w 1996 r. ukończył Wydział Lalkarski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Przez wiele sezonów związany z legendarnym zespołem Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy za dyrekcji Jacka Głomba. Od 2009 r. jest aktorem Teatru Ateneum, do którego dołączył na zaproszenie dyrektor Izabelli Cywińskiej.
Kiedy ponad 15 lat temu przychodził pan do warszawskiego Ateneum z dalekiej Legnicy, nie było łatwo. Dzisiaj przy kasie teatralnej znajduję pocztówki z podobiznami aktorów, a pierwsza to ta z pańskim wizerunkiem.
– Bo na literę B.
Owszem, ale napis nad zdjęciem głosi: „Jestem z Ateneum”. 15 lat temu chyba nie mógłby pan tego powiedzieć?
– Aklimatyzacja trochę trwała. Teatr Modrzejewskiej i Teatr Ateneum dzieli nie tylko odległość, ale i model uprawianego teatru, rodzaj publiczności. W Legnicy ludzie przychodzili, żeby o czymś posłuchać, pomyśleć, tu najczęściej przychodziło się na aktorów.
Taka tradycja.
– Taka tradycja. Nie mówię, że cała publiczność, ale większość przychodziła na swoich ulubieńców.
Jak pan przeszedł tę zmianę?
– Jak koklusz.
Myślałem, że jak grypę.
– Kiedy znalazłem się w Warszawie, okazało się, że wszystko wygląda trochę inaczej. W Teatrze Modrzejewskiej zespół był wartością główną, był zwarty, nie było w nim wyraźnej hierarchii. W Warszawie akcenty rozkładały się inaczej i ja z całym szacunkiem zaakceptowałem tę sytuację, tym bardziej że spotkałem tu bohaterów mojej młodości. Zetknięcie się z Piotrem Fronczewskim, Krzysiem Gosztyłą czy z Mańkiem Opanią, z Marianem Kociniakiem było silnym przeżyciem. Choć kiedy przyszedłem, Marian Kociniak był w konflikcie z ówczesną dyrektor Izą Cywińską, ale graliśmy razem w Teatrze na Woli w „Siostrach przytulankach” Marka Modzelewskiego (2009).
Zmienił pan skórę?
– To był poważny przeskok, polegający trochę na poczuciu, że w tej nowej dla mnie rzeczywistości tracę dużo czasu. W Legnicy pojawiał się jakiś cel, wszyscy grali do jednej bramki, a tu wszystko działo się wolniej, gdzieś rozchodziło, trwały konsultacje, debaty, że można by tak, a można by inaczej. Nawet jeśli się przynosiło dobry projekt – a mówię nie o samym Ateneum, ale w ogóle o Warszawie, i nie tylko o swoim doświadczeniu, ale także mojej byłej żony – wcale nie było oczywiste, że ten dobry projekt się zrealizuje. Nawet jeśli na nim skorzystaliby wszyscy uczestnicy. Wymagało to ode mnie trochę czasu, aby tę nową rzeczywistość zaakceptować. Ale zawsze uważałem, że w aktorstwie ważna jest pokora. Iza Cywińska chciała zrobić rewolucję w miejscu, które na rewolucję nie było gotowe. Trzymałem kciuki
Kryminał z domieszką szaleństwa
Twórczość jest odzwierciedleniem nie tyle rzeczywistości, ile stanu ducha danych czasów
Dawid Ogrodnik, Olaf Lubaszenko i Tomasz Schuchardt – aktorzy serialu „Czarne stokrotki” (Canal+)
Gdy oglądałem pierwsze odcinki „Czarnych stokrotek”, zastanawiałem się, skąd ta zawziętość u Rafała. Intryga zaczyna się niepozornie, bo o nagłym zaginięciu dzieci w Wałbrzychu mało co wiadomo. Postać policjanta detektywa skojarzyła mi się z Philipem Marlowe’em Raymonda Chandlera.
Dawid Ogrodnik: – To znaczy?
On także bierze nowe sprawy właśnie z powodu swojej samotności. Stara się być częścią jakiejś wspólnoty. I kryje to pod maską trochę zgrywusa, trochę amanta. Jak bardzo samotny jest Rafał?
– Trafiłeś w samo sedno. Kiedy pracowałem nad postacią Rafała, tego typu konstrukcję bohatera sobie wymyśliłem. Znajdziemy u niego podkręconą aktywność zawodową właśnie dlatego, że próbuje przykryć tym samotność. Rafał nie chce, aby ktokolwiek zauważył, jaki jest naprawdę. Nawet nie potrafi dotrzeć do swojego partnera i powiedzieć mu, jak faktycznie się czuje. Kreując Rafała, chciałem przykryć wszystko, co tylko się dało.
W serialu poznajemy powody tego osamotnienia.
– Jego aktualny stan ducha bierze się z traum dzieciństwa. Rafał stracił ojca w wypadku w kopalni. Brak męskiego wzorca wpłynął na jego sposób wyrażania emocji i poczucie własnej wartości. W sytuacjach stresowych te wszystkie rzeczy wychodzą, najczęściej w najmniej spodziewanych momentach.
Trudno było znaleźć balans między jowialnym zacięciem a wewnętrznym cierpieniem?
– Dla mnie to zawsze praca zespołowa, bo tylko dzięki niej będę w stanie znaleźć złoty środek między skrajnymi emocjami mojego bohatera. Obraz, który widz ogląda, nie jest w pełni tym, co sobie na początku wymyśliłem. Aktorzy nie mają takiej władzy, więc mogą jedynie wnieść wkład własny i liczyć na to, że ten niuans nie zniknie wraz z montażem i reżyserią. Dostałem od Mariusza Paleja (reżyser serialu – przyp. red.) tak ogromny kredyt zaufania, że w żadnej scenie nie musiałem się ograniczać. To pozwoliło mi grać Rafała na różne sposoby.
Serial przypomina produkcję „Dark”, choć to porównanie trochę na wyrost. Czy w trakcie pracy nad rolą odwoływałeś się do jakichś dzieł kultury?
– Netfliksowe „Dark” zdecydowanie było naszą główną inspiracją wizualną, jeszcze na etapie produkcyjnym. Kiedy czuję, że moja postać będzie bliska znanemu mi archetypowi, przypominam sobie dany film lub serial, aby popracować nad jej zróżnicowaniem. Tu nie musiałem tego robić – nie wydaje mi się, by Rafał przypominał jakiegokolwiek znanego nam bohatera współczesnej popkultury.
Dobrze pan się czuł w roli serialowego złoczyńcy?
Olaf Lubaszenko: – Tylko czy to na pewno złoczyńca? Oto prawdziwe pytanie, z którym musiałem się zmierzyć. Dr Konstanty Lubiński jest lekarzem, wręcz wybitnym fachowcem. Leczy ludzi, czyli czyni dobro i dzięki temu mieszkańcy Wałbrzycha go
W aktorstwie nic nie jest czarno-białe
To piękny, ale wyniszczający od środka zawód, ma stres wpisany w DNA
Gabriela Muskała – aktorka, scenarzystka, dramatopisarka i reżyserka
Absolwentka i wykładowczyni łódzkiej Filmówki. Grała w teatrach łódzkich i warszawskich. Od 2019 r. związana z Teatrem Narodowym w Warszawie. Laureatka wielu prestiżowych nagród i wyróżnień, w tym czterech teatralnych Złotych Masek, filmowego Orła, głównej nagrody na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni czy Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Uznanie i popularność przyniosły jej m.in. role w filmach: „Fuga” w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej (Muskała jest też autorką scenariusza) „7 uczuć” Marka Koterskiego czy „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej.
Aktorka, która reżyseruje. Ktoś powie, że ten mariaż niekoniecznie musi się udać. Słyszałaś komentarze w tym stylu? Jak na nie reagujesz?
– Na szczęście takie komentarze mnie ominęły. Nie słyszałam żadnych zarzutów, nikt też nie wyrażał wątpliwości pod moim adresem, choć w teorii każdy miałby do tego prawo, nigdy bowiem nie ukończyłam studiów reżyserskich. W dodatku od razu robię film pełnometrażowy, a przecież droga takiego „prawdziwego” twórcy filmu to są studia, asystowanie, krótki metraż, potem ewentualnie 30-minutowy film w Studiu Munka i dopiero pełna fabuła. Mówi się, że na prawdziwy debiut trzeba sobie zasłużyć. A ja, do tej pory aktorka, wypuszczam właśnie do kin mój pierwszy pełnometrażowy film! Pewnie rozumiałabym głosy krytyczne. Kiedy jednak przystępowałam do „Błaznów”, nie miałam w sobie lęku, że nie podołam. Doskonale wiedziałam, o czym chcę opowiedzieć i w jaki sposób.
Jak się czułaś z tym, że to ty jesteś teraz tą osobą, która ma pełnię władzy? Że to od ciebie zależą losy początkujących aktorów i aktorek?
– Jedyne, co czułam w związku z tym, to odpowiedzialność. Mam taką osobowość, że nie grozi mi zachłyśnięcie się władzą, a zwłaszcza związane z tym ewentualne niestosowne zachowania. Aczkolwiek „niedostatek” cech przywódczych spowodował, że czasami musiałam budzić do walki moją słabą asertywność, by przekonująco i skutecznie powiedzieć: „Stop! To ja jestem reżyserką i mam tu ostatnie zdanie”. Stawianie zdrowych granic również musiałam na planie wypracowywać. Ogromnie sobie cenię to, że nieustannie mogę się uczyć, rozwijać, a „Błazny” okazały się dla mnie kolejnym poligonem. Niemniej jednak moje wieloletnie doświadczenie filmowe bardzo mi pomogło i dało poczucie pewności po tej drugiej stronie kamery. Na planie nie miałam wrażenia, że się gubię czy że nie podołam. Moja siła to też umiejętność współpracy z aktorami. Sama jestem przede wszystkim aktorką i umiem odczytać, czego inny aktor potrzebuje, by w pełni się otworzyć, aby jego emocje były autentyczne, a przy okazji nie skrzywdziły go prywatnie.
Nie każdy reżyser to potrafi. A jaki jest twój sposób na to, aby dotrzeć do swoich aktorów na planie?
– Zawsze staram się być otwarta i uważna, słuchać i odczytywać ich potrzeby. Reżyser powinien interesować się drugim człowiekiem, jego historią. A tym bardziej aktorami, którzy będą za chwilę przekaźnikiem jego intencji; materiałem, z którego ulepi swoje dzieło. Kiedy rozpoznamy noszony przez aktorów bagaż doświadczeń, będziemy wiedzieć, w jaki sposób pracować na ich emocjach, tak by jednocześnie dbać o ich dobrostan psychiczny. Gdy na planie dochodzi do manipulacji lub nadużyć względem aktorów, zawsze wynika to z pójścia na skróty, z osobistych frustracji reżysera lub braku empatii – albo z wszystkiego naraz, bo to najczęściej idzie w pakiecie.
Czyli całość sprowadza się do sztuki empatii.
– Istnieją wybitni reżyserzy, którym nie brakuje wyobraźni, geniuszu twórczego ani wiedzy technicznej, ale ci ludzie wciąż mają kłopot z rozgryzieniem tego nieszablonowego zjawiska, jakim są aktorzy. Frustracja wynikająca z nieumiejętności dotarcia do ich emocji i wydobycia z aktorów tego, co zakłada reżyser, to najprostsza droga do wykorzystania pozycji w hierarchii; reżyserzy wszak mają pełnię władzy nad aktorami. O tym także opowiada mój debiut. Scenariusz pisałam jeszcze przed rewolucją w łódzkiej Filmówce i innych instytucjach artystycznych w Polsce, ale już wtedy wiedziałam, że opowiem m.in. o nadużyciach w tej branży.
Od dekady wykładałam improwizację w szkole aktorskiej w Łodzi
Władca, który przeprasza, to rzadki przypadek
Na każdym kroku domagamy się empatii wobec siebie, nie mając żadnego zrozumienia dla innych
Jan Englert – (ur. w 1943 r.) od 2003 r. dyrektor artystyczny Teatru Narodowego w Warszawie. Jeden z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia. W wieku 14 lat zadebiutował w „Kanale” Andrzeja Wajdy. Na koncie ma role w takich tytułach jak „Dom”, „Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Katyń” czy „Kiler”. Premiera filmu „Skrzyżowanie” z jego udziałem została zaplanowana na marzec 2025 r.
Jak często mówi pan „przepraszam”? Przychodzi to panu z trudem?
– Chyba całkiem często przepraszam. I nie, dziś nie przychodzi mi to z trudem. Jeśli kogoś przepraszam, to dla kompromisu, a nie z konformizmu. To ma być kompromis! Często mieszamy te dwa pojęcia, zapominając, że kompromis służy sprawie, a konformizm naszym korzyściom.
Podpytuję, bo pański bohater dramatu „Skrzyżowanie”, Tadeusz, ma z tym problem. Po nieumyślnym spowodowaniu śmierci na tytułowym skrzyżowaniu czuje skruchę, choć nie potrafi jej oswoić. Tłumi emocje, oszukując cały świat zewnętrzny.
– Rozmawiamy o mnie czy o roli?
Zależy, czy i gdzie zaciera się granica między rzeczywistością a fikcją.
– Przeprosiny mojej postaci filmowej, Tadeusza, które niejako rozumiem, w moim wypadku nie byłyby takie proste. On jest schorowanym człowiekiem i ma pełną świadomość odchodzenia: może dlatego niektóre rzeczy (m.in. samo przepraszanie) przychodzą mu tak bezproblemowo. Niegdyś był ordynatorem, kierownikiem szpitala i miał pełnię władzy. Gdy ją stracił, już nigdy nie był do końca sobą. Władca, który przeprasza, to bardzo rzadki przypadek. Kiedy panujący wypowiada to jedno magiczne słowo, musi oddać również pole bitwy. Jednak musimy pamiętać o jego chorobie. Słowo „przepraszam” mówi do kogoś zupełnie obcego, a nie do rodziny lub do najbliższych przyjaciół. Tak jest dla niego łatwiej; być może widzi tę osobę ostatni raz w życiu.
Czuć w pańskim głosie zwątpienie.
– Bo według mnie on nie ma za co przepraszać, nie popełnił żadnego błędu! Tadeusz bez niczyjej pomocy nałożył na siebie bagaż niezawinionej odpowiedzialności i teraz sam będzie musiał nieść ten ciężar. Tak naprawdę o tym jest cały film. Dlatego nie do końca potrafię się z Tadeuszem identyfikować. Oczywiście w „Skrzyżowaniu” znajdziemy całkiem sporo ze mnie. Ale nie w formie 1:1.
Obsada to klucz do sukcesu
50 lat „40-latka”
Trafnie skompletowana obsada to warunek powodzenia każdego serialu. Nie inaczej jest w przypadku „40-latka”. Jerzy Gruza zebrał na planie cenionych aktorów, którzy stworzyli pod jego okiem kreacje zaliczane do najprzedniejszych w ich dorobkach. Wszyscy wykonawcy ról pierwszoplanowych w oczach widzów na wiele lat utożsamili się z granymi w „40-latku” postaciami.
Rolę tytułowego bohatera, inżyniera Stefana Karwowskiego, zagrał urodzony 15 kwietnia 1934 r. w Międzyrzecu Podlaskim Andrzej Kopiczyński. Aktor studiował w łódzkiej PWST i ukończył ją w 1958 r. (…) Przez 12 lat po dyplomie Kopiczyński występował na scenach poza głównymi ośrodkami teatralnymi. Grał w Olsztynie i Elblągu, Bydgoszczy, Szczecinie i Koszalinie. Bardzo szybko zaczął dostawać tak odpowiedzialne role jak Romeo w „Romeo i Julii” (1959, reż. Tadeusz Żuchniewski, Teatr im. Jaracza Olsztyn-Elbląg) czy tytułowy Figaro w „Weselu Figara” Pierre’a de Beaumarchais (1960, reż. Irena Górska, Teatr Polski w Bydgoszczy). W Szczecinie stworzył serię ról w największych dziełach dramaturgii – był Malcolmem w „Makbecie” (1964, reż. Maryna Broniewska), Zbyszkiem w „Moralności pani Dulskiej” (1965, reż. Aleksander Rodziewicz), Gustawem-Konradem w „Dziadach” (1966, reż. Jan Maciejowski). (…) Po tych wielkich rolach cieszył się pozycją gwiazdora i z tym bagażem w 1970 r. zaangażował się do Teatru Narodowego w Warszawie, którym kierował wówczas Adam Hanuszkiewicz (1924-2011).
W tym samym czasie rozwijał karierę filmową, rozpoczętą studenckim statystowaniem w „Prawdziwym końcu wielkiej wojny” Jerzego Kawalerowicza (1957) i epizodem w polsko-czechosłowackiej komedii „Zadzwońcie do mojej żony” Jaroslava Macha (1958). Kopiczyński jeszcze jako aktor szczeciński był obsadzany w głównych rolach, niestety przeważnie w filmach, które dziś popadły w zapomnienie. (…) Wyjątkiem była wojenna „Jarzębina czerwona” Ewy i Czesława Petelskich (1969), do dziś ceniona za dobrą ekranową batalistykę.
Wydawało się, że Kopiczyński urasta do roli jednego z czołowych amantów polskiego kina. Niektórzy porównywali go nawet do Davida Nivena. Niedługo po „Jarzębinie czerwonej” Petelscy złożyli Kopiczyńskiemu, wtedy już aktorowi Teatru Narodowego, propozycję roli tytułowej w „Koperniku”, realizowanym w 1972 r. jednocześnie jako serial telewizyjny i film kinowy. Było to jedno z największych przedsięwzięć ówczesnej kinematografii. (…) Sam Kopiczyński wspominał go jednak źle: „Mam wobec tego filmu bardzo niechętne uczucia. To była zmarnowana szansa”. (…)
Propozycja zagrania Stefana Karwowskiego spłynęła na Kopiczyńskiego jeszcze w czasie, gdy film Petelskich wyświetlany był na ekranach kin, a aktor coraz wyraźniej odczuwał, że większość reżyserów identyfikuje go z postacią Kopernika. (…) Telefon z propozycjami przestał dzwonić, toteż kiedy pojawiła się propozycja roli w serialu, Kopiczyński uznał, że spadła mu z nieba: „Moment, kiedy Gruza zdecydował się zaproponować Czterdziestolatka człowiekowi, który przed chwilą grał Kopernika, uznałem za zrządzenie losu. Przeszedłem w próbnych zdjęciach bez specjalnych trudności i byłem szczęśliwy (…). Była to jedna nieustająca przyjemność. Ponadto tak wspaniale się złożyło, że był to udany serial, który został zaakceptowany przez masową widownię”.
W tej samej wypowiedzi, zdanie dalej aktor przyznawał jednak, że Karwowski okazał się „szufladą” o wiele głębszą niż Kopernik. (…) Rzeczywiście po „40-latku” Kopiczyński zagrał niewiele ról filmowych, które znacząco odbiegałyby od wizerunku Karwowskiego. (…) Głównej roli filmowej nie zagrał już nigdy. (…)
W postać żony inżyniera, Magdy Karwowskiej (z domu Sławek), wcieliła się Anna Seniuk.
Fragmenty książki Rafała Dajbora 40-latek. Kulisy kultowego serialu, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2024
Na pierwszym planie
Małgorzata Szumowska i Michał Englert obdarzają mnie zaufaniem, pada między nami tylko tyle słów, ile trzeba.
Małgorzata Hajewska-Krzysztofik – (ur. w 1965 r.) aktorka teatralna i filmowa, pedagog. Ukończyła Wydział Aktorski PWST w Krakowie. Należy do zespołu Nowego Teatru w Warszawie. Współpracowała z Krystianem Lupą, Jerzym Jarockim, Jerzym Grzegorzewskim, Andrzejem Wajdą, Grzegorzem Jarzyną i Krzysztofem Warlikowskim. Wyróżniona nagrodą „Feliks Warszawski” za rolę Agawe w „Bachantkach” w Teatrze Rozmaitości i za rolę w „(A)pollonii” w Nowym Teatrze. Na FPFF w Gdyni otrzymała nagrody za drugoplanowe role kobiece w filmach „33 sceny z życia” i „Iluzja”. Odznaczona Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Spotykamy się na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Tofifest, kilka miesięcy po premierze kinowej „Kobiety z…”. To już czwarty film Małgorzaty Szumowskiej, w którym pani gra. Co decyduje o trwałości tej współpracy?
– Od razu sprostuję, że rozmawiamy o relacji z dwojgiem reżyserów, Małgorzatą Szumowską i Michałem Englertem. Dawniej Michał nie angażował się tak bardzo w reżyserię, ale jako operator wywierał znaczny wpływ na kształt ich wspólnych filmów. Pytanie, dlaczego nasza współpraca trwa tak długo, powinno zaś się kierować do twórców, bo to oni zawsze wychodzą z inicjatywą.
Poznaliście się na planie „Szczęśliwego człowieka” w okolicach 2000 r.?
– Małgosię spotykałam już wcześniej, w sytuacjach czysto towarzyskich. Śmieję się, że to typowo krakowska znajomość. Kraków jest na tyle mały, że prędzej czy później nasze drogi musiały się tam przeciąć. Kiedy pierwszy raz pracowałam z Małgośką, miałam wrażenie, że już trochę się znamy. Teraz całkiem sporo o sobie wiemy i czasem się przekomarzamy, dopowiadając anegdoty z przeszłości.
Co pani najbardziej ceni w waszej relacji zawodowej?
– W tej konkretnej relacji podoba mi się to, że nie trzeba tak dużo sobie opowiadać i tłumaczyć. Praca nie opiera się na wielogodzinnych rozmowach i wałkowaniu tematów związanych z nowym filmem. Małgorzata i Michał obdarzają mnie zaufaniem i pada między nami tylko tyle słów, ile trzeba. Nie mówię też, że nie przesiadywaliśmy długo nad scenariuszami, zwłaszcza w przypadku „Kobiety z…”. Po prostu nasze kolejne spotkania krążyły wokół innych, bardziej przyziemnych spraw. Dyskutowaliśmy o życiu, o świecie, o jedzeniu. Nasza relacja jest zdrowa, nieprzeładowana. Przy każdej współpracy z Małgosią towarzyszyło mi też poczucie, jakby miała jeden dodatkowy zmysł.
Co ma pani na myśli?
– Wskazówki reżyserskie wykraczają daleko poza sam scenariusz. Przypominam sobie pracę nad „33 scenami z życia”. Miejsce, w którym spacerowałam z moim filmowym mężem, było dla nas ważną podpowiedzią. Dużo sugerują mi też wybory obsadowe, np. kto gra mojego partnera albo młodszą wersję mojej postaci. Wbrew pozorom to konkretny zestaw informacji, bo wiem, że jakiś rodzaj wrażliwości łączy mnie z innym aktorem lub aktorką i nieprzypadkowo zostajemy sparowani. Liczą się jeszcze mniej oczywiste detale. Podpowiedzią może być scenografia, czyli sposób, w jaki Michał buduje przestrzeń. Albo co mu się podoba danego dnia w pogodzie i czy uważa, że dane pomieszczenie trzeba rozświetlić lub przyciemnić. Kiedy realizowaliśmy „Kobietę z…”, Michał tłumaczył mi, że widz będzie oglądał świat oczami głównej bohaterki, Anieli Wesoły. Chciałam skorzystać z tej uwagi, bo uznałam, że odnosi się do wizji reżyserskiej, nie operatorskiej.
Najlepsze rzeczy zrobiłem w PRL
Zawsze podchodzę z dystansem, z przymrużeniem oka. Tak się ukształtowałem. „Pat i Pataszon”, proszę pana.
Jerzy Stuhr – aktor i pedagog
Święta spędza pan z bliskimi czy na scenie?
– Tylko raz grałem w Wigilię, we Włoszech. Pracowałem wtedy w teatrze w Trieście i gdy zobaczyłem repertuar, zapytałem: „Gramy w Wigilię, 24?”. Mnie za komuny opowiadali koledzy, że musieli w latach 50., za stalinizmu, w Wigilię grać – na widowni samo wojsko siedziało, więc kompletnie się nie spodziewałem, że we Włoszech ktokolwiek na taki spektakl przyjdzie. Ale Włosi na to: „A dlaczego nie? Przecież tłumy ludzi będą. Potem pójdą na spacer i na kolację”. I zagraliśmy.
Był komplet?
– Tak. Życzenia żeśmy sobie w teatrze składali, każdy wylosował kolegę, któremu coś kupił. Przedziwne prezenciki sobie wtedy wymyślaliśmy. Zamartwiałem się o kolację, o rybę, ale na szczęście bliscy wtedy do mnie przyjechali. Wigilię spędziliśmy w restauracji, chyba jedyny raz, bo zawsze rodzina gotowała. Kiedyś my z małżonką, a teraz to się zmieniło – gotują dzieci, a my jesteśmy gośćmi. W tym roku u córki będzie kolacja. Potem zabieramy wnuczki do nas na wieś, pod Rabkę, gdzie będziemy je uczyć jeździć na nartach. Niech się uczą jak najwięcej od dziadków.
Pan dużo się nauczył od swoich?
– Babcia, proszę pana, która w młodości była śpiewaczką operową, wszystkiego mnie nauczyła: i pływać, i jeździć na rowerze. Wszystko babcia. Była dla mnie wielką osobowością. Do kina pierwszy raz też ona mnie zabrała, na „Pata i Pataszona”, kiedy miałem pięć lat. To była taka zwulgaryzowana wersja Flipa i Flapa, w której chodziło już tylko o to, żeby ktoś dostał tortem w buzię albo kopa w tyłek. Ja się wtedy bardzo cieszyłem. Mówiłem potem, że gdyby mnie babcia na „Hamleta” Laurence’a Oliviera zaprowadziła, to może byłbym zupełnie innym aktorem. Ale ona na „Pata i Pataszona”…
Dzieci sam pan zabierał do kina czy też zostawiał to babci?
– Nie pamiętam dokładnie, jak to było. Przypominam sobie za to, jak mój syn Maciej zadebiutował w „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego jako chłopczyk. Byłem potwornie zdenerwowany graniem z własnym dzieckiem. Z obcymi wchodzić w fikcję to coś innego, ale wygłupiać się z synem i opowiadać nieswoim tekstem było trudno. Zdenerwowany byłem strasznie, myliłem się. Kieślowski śmiał się ze mnie okrutnie, kiedy ja – który nigdy nie zapominałem tekstu – zapominałem. A Maciej wchodził w te sytuacje jak dziecko – jego bardziej interesowały śrubki na kamerze niż odtwarzanie jakichś tam słów.
Bez pochopnych ocen
Psują nas ci, którzy, chcąc zdobyć władzę, przekłamują historię.
Andrzej Seweryn – aktor teatralny i filmowy, reżyser teatralny. Od 2011 r. dyrektor naczelny Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie
Spotykamy się na festiwalu Mastercard Off Camera, w przededniu specjalnego pokazu „Dyrygenta” Andrzeja Wajdy, za rolę w którym otrzymał pan na festiwalu w Berlinie Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego aktora. Czym był dla pana ten film na przełomie lat 70. i 80., a czym jest dziś?
– Kiedy odebrałem Srebrnego Niedźwiedzia w lutym 1980 r., mieszkałem i pracowałem już we Francji. Nagle tamtejsza opinia publiczna i środowisko kulturalne dowiedziały się, że kolega, z którym współpracują i który wystąpił w „Ziemi obiecanej”, został doceniony na festiwalu w Berlinie. Stałem się jeszcze mniej anonimową postacią we francuskich kręgach filmowych i teatralnych. Ingmar Bergman uznał wręcz „Dyrygenta” za jeden z dziesięciu najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek widział. Dzisiaj wspominam go przez pryzmat wspaniałej pracy z Andrzejem Wajdą i w kontekście osobistych dramatów.
Ten film nadal jednak pozostaje w cieniu „Bez znieczulenia” lub „Człowieka z marmuru”.
– Z „Bez znieczulenia” sprawa jest prostsza. Kilka lat temu, już za rządów PiS, odbyła się wielka uroczystość w Waszyngtonie, na której Fundacja Kościuszkowska przyznała nagrodę Agnieszce Holland. Poproszono mnie, żebym wygłosił przemówienie, ale nie mogłem przyjechać i nagrałem pozdrowienia dla Agnieszki. Mówiłem o jej dorobku i pytałem, czy pamięta postać Rościszewskiego, którą mi napisała w „Bez znieczulenia”. Myśleliśmy, że nasz film jest historyczny w tym sensie, że epoka PRL już odeszła i żyjemy w innym świecie, a tu proszę, obserwujemy powrót takich ludzi jak mój bohater. Odnosiłem się do braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza czy wielu redaktorów z ówczesnej TVP.
Wydaje się, że „Dyrygent” jest dziś bardziej aktualny niż wtedy, bo dużo rozmawiamy o przemocy i władzy w światku muzycznym.
– Dzisiaj obnażamy toksyczne relacje we wszystkich środowiskach. Skądinąd słusznie. Obawiam się jednak, że świat łatwo się nie zmieni i zawsze będzie tak wyglądał, a kobiety i mężczyźni będą się posługiwać seksem do osiągania własnych korzyści. Trudno zmienić ludzką naturę. Seks jest narzędziem, siłą. A kiedy stosunki intymne odbywają się za obopólną zgodą, w czym problem? Wyłączam oczywiście z tej dyskusji gwałt, molestowanie czy napastliwość, które są nieakceptowalne, muszą być karane i rozliczone.
Nawiążę jeszcze do afer w szkołach teatralnych, bo każdy przypadek studenta i studentki jest indywidualny i delikatny. Przez lata jako wykładowca PWST robiłem z aktorami tzw. hard scenes, czyli trudne dla nich sceny. Oni definiowali ich trudność, wybierali, co chcą zagrać. Mógł to być pocałunek, gwałt, negliż albo wyznawanie swoich słabości i wspominanie rodziców. Nigdy niczego nie narzucałem i nie komentowałem, bo zależało mi, żeby sami stanęli wobec wewnętrznego aktorskiego problemu przed widzem. Podkreślam, to były ich decyzje. Po przeciwnej stronie mamy rzucanie krzesłami w ścianę i publiczne obrażanie studentów. Profesor, który dopuszcza się podobnych zachowań, obnaża tylko swoją słabość. Jeśli nie potrafi ciepłym głosem skłonić aktorki lub aktora do scenicznej przemiany, to źle wykonuje swój zawód. Nie zapominajmy też, że w tej pracy mogą cierpieć nie tylko kobiety, mężczyźni wcale nie są ze stali.
Andrzej Seweryn – (ur. w 1946 r.) występował w Comédie-Française jako trzeci obcokrajowiec w historii. Współpracował z Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Kieślowskim, Agnieszką Holland czy Krzysztofem Zanussim. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród, w tym Srebrnego Niedźwiedzia, Srebrnego Lamparta, Złotej Kaczki, dwóch Orłów i nagrody aktorskiej w Gdyni. Odznaczony m.in. Legią Honorową, Orderem Sztuki i Literatury, Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Co kuleje w scenariuszu, będzie kulało na ekranie
Scenarzystka we mnie uczy pokory aktorkę Gabriela Muskała – aktorka, dramatopisarka, scenarzystka Co widzi aktor, czego nie widzi scenarzysta? To tytuł panelu, w którym wzięłaś udział na tegorocznym festiwalu Script Fiesta. Potraktujmy go jak pytanie. Co zatem jako aktorka widzisz, czego nie zobaczysz jako scenarzystka? – W moim przypadku to rodzaj symbiozy, czego niedowidzi scenarzystka, dostrzeże aktorka. I odwrotnie. Na pewno pomaga to, że jako aktorka i scenarzystka biorę się tylko do tematów, które mnie interesują i w których naprawdę mam coś
Wolna jak Jagna
Rola Kamili Urzędowskiej w „Chłopach” odstaje od osiągnięć kolegów i koleżanek Ma dopiero 30 lat, na koncie udział w najchętniej oglądanym polskim filmie 2023 r. i nagrodę na jednym z najważniejszych festiwali filmowych świata. W odróżnieniu od wielu innych aktorek, które odniosły spektakularny sukces, Kamila Urzędowska nie boi się wykorzystywać popularności do tego, żeby mówić o istotnych dla niej sprawach. Tak jak całe jej pokolenie. Na Berlinale – najważniejszym obok Cannes i Wenecji festiwalu filmowym na świecie – odebrała prestiżową









