Tag "anatomia"
Praktyczna wiedza kata
Jak dawniej leczono
Dorabianie na boku
Kaci z Niemiec i Austrii dorabiali sobie jako uzdrowiciele, nie porzucając oficjalnej pracy, a ich wiedza z zakresu medycyny sądowej sprawiała, że świetnie nadawali się do leczenia poranionych i chorych. W przeciwieństwie do bardziej teoretycznie nastawionych lekarzy, kaci byli przyzwyczajeni do kontaktu z ludzkimi ciałami – żywymi, martwymi lub znajdującymi się w stanie przejściowym. Wiedzieli wszystko o bólu i mieli niezłe pojęcie o anatomii, krążeniu krwi oraz funkcjonowaniu organizmu. Często pielęgnowali torturowanych, przywracając im zdrowie, aby można było dalej ich dręczyć.
Pacjenci cenili sobie fachowość katów, którzy dzięki temu stali się popularni zarówno wśród bogatych, jak i biednych. Specyfika tej profesji wymagała zdolności do zabijania jednego dnia i leczenia w dniu następnym, jednakże nie każdy kat mógł zostać uzdrowicielem. Podobnie jak lekarze, musieli oni mieć odpowiednie uprawnienia. Historyczka Kathy Stuart w książce „Defiled Trades and Social Outcasts” pisze o pewnym kandydacie do tego zawodu, twierdzącym, że dobrze leczy konie, oraz o innych, przyznających, że są zbyt starzy, by ścinać ludziom głowy.
Kaci składali przysięgę, zapewniając, że nigdy nikogo nie zamordowali oraz że nie będą pracować z Żydami. Fryderyk Wielki nalegał, aby jego kaci-uzdrowiciele zdawali specjalne pisemne egzaminy.
Zdecydowanie sprzeciwiano się jednak uprzywilejowanej pozycji katów – głównie dlatego, że pośród dużej konkurencji mieli oni prawo pierwszeństwa do zabierania najbardziej pożądanych części i składników ludzkiego ciała, które były towarem rynkowym. Na przykład Armsunderfett (tłuszcz biednego grzesznika) sprzedawano do aptek w porcjach o wadze funta, a także handlowano nim na straganach ulicznych.
Medycyna katów podupadła XVII w., ale ich praktyki nie zaginęły w kolejnych stuleciach.
Książka o chorobie z miłości
W 1610 r. Jacques Ferrand napisał swój słynny traktat o chorobie z miłości „Treatise on Lovesickness”. Na szczęście tylko ta książka, a nie jej autor, została spalona przez inkwizycję. Zdaniem autora tego dzieła miłość jest podstępna: „Gdy jakiś wąż przychodzi szepnąć do ucha kilka kuszących słów i proponuje taki czy inny flirt swoimi namowami i pochlebstwami albo przybywa jakiś bazyliszek, rzucając lubieżne spojrzenie, puszczając oko lub spoglądając z cielęcym uwielbieniem, wtedy takie serca bardzo szybko dają się pojmać i zatruć. Takoż demon miłości i rozpusty bawi się na początku z tymi, którymi chce zawładnąć”.
Ferrand uważał, że miłosna choroba pojawia się wtedy, gdy ciepło rozgorączkowanego kochanka wybiela krew, przemieniając ją w nasienie. Gdy pozwolimy temu płynowi gnić, wtedy „pozostanie on w swoich zbiornikach, rozłoży się i przez kręgosłup oraz inne sekretne kanały przetoczy się mnóstwo trujących oparów do mózgu”. Popierał przy tym tradycyjną metodę rozwiązywania tego problemu, polegającą na przymocowywaniu metalowego pierścienia do napletka, ale sprzeciwiał się okładaniu pacjentów chorych z miłości cienkimi tabliczkami z ołowiu. Uważał też, że „Bernard z Gordon posuwa się za daleko, twierdząc, iż zakochanemu powinno się zadawać razy i biczować go, aż z całego jego ciała woń zacznie bić niemiła”. (…)
W dziele „Chirurgiczne leczenie melancholii erotycznej” Ferrand przyjął bardziej praktyczne podejście. Zalecał upuszczanie krwi trzy do czterech razy w roku, zwłaszcza kiedy zakochany był „dostatecznie tęgi, dobrze odżywiony i pulchny”.
Niekiedy trzeba było podjąć bardziej drastyczne kroki: „Kiedy wyobraźnia pacjenta jest już zaburzona, wolę raczej otworzyć żyłę środkową; jeśli wypływa z niej krew czarna, ciężka i gęsta, można upuścić jej sporo. Następnie upuszczam krew przy kostce u nogi, zwłaszcza u kobiet, a niektóre z nich cierpią na histeryczne duszności lub wpadają w furię wywoływaną przez macicę. Albo też wywołuję jeszcze bardziej odpowiednie upuszczanie krwi z hemoroidów – otwarcie tych żył to najpewniejszy sposób na zapobieganie i leczenie melancholii odmian wszelakich”.
Ferrand proponował też przycinanie nadmiernie długiej łechtaczki i przypalanie kobiecych ud kwasem. W przypadku tak silnej choroby z miłości, że zagrażała przekształceniem się w wilkołactwo, zalecał upuszczanie krwi z żył na rękach do chwili wystąpienia całkowitej niewydolności serca, a następnie przyżeganie czoła i twarzy rozpalonym żelazem.
Widoczne oznaki grzechu
Czasami dowody czyjejś grzesznej natury były oczywiste, np. wygląd nosa lub tego, co z niego pozostało. Wykorzystywanie nosa jako czegoś w rodzaju „szkarłatnej litery” pochodzi co najmniej z epoki starożytnych Egipcjan, kiedy to obcinano nosy (i uszy) lubieżnym sędziom w czasach wielkiego spisku haremowego. W starożytnym Rzymie i Grecji odcinano nosy cudzołożnikom, a pojedynki i wojny również przyczyniały się do uszkadzania tej części ciała. Aby nie stać się ofiarą napaści na tle seksualnym, kobiety niekiedy same odcinały sobie nosy. W IX w. tak właśnie zrobiły mniszki z pewnego francuskiego zakonu, żeby uniknąć ataku ze strony
Fragmenty książki Nathana Belofsky’ego Jak dawniej leczono. Czyli plomby z mchu i inne historie, tłum. Grzegorz Siwek, Wydawnictwo RM, Warszawa 2025
Ardi schodzi z drzewa
Nasze stopy pod wieloma względami są biologicznym odpowiednikiem odpadającego zderzaka przyklejonego taśmą
Etiopia, 4,4 mln lat temu
Nasze Ewy naczelne przez dziesiątki milionów lat żyły w podniebnych ogrodach w koronach drzew, pałaszowały owoce, owady i delikatne listki, uprawiały seks, rodziły dzieci, wdawały się w bójki, uprawiały jeszcze więcej seksu i rodziły jeszcze więcej dzieci. Niektórzy z ich potomków pozostali malutcy, inni bardzo urośli, a jeszcze inni najpierw urośli, a potem, o dziwo, znowu zmaleli. Dinozaury rozpostarły skrzydła, a ssaki opanowały planetę. Życie na drzewach było dobre.
Ale wcześniej czy później na Ziemi zawsze zachodzą zmiany. Chociaż afrykański kontynent przez eony był pokryty lasami, w miocenie klimat naszej planety zaczął się ochładzać. Kiedy nasze Ewy naczelne buszowały wśród owocujących drzew – a oczy powoli przesuwały im się do przodu i pogłębiał się słuch – na świecie panowała w miarę ciepła i stabilna pogoda. Jednak mniej więcej 20 mln lat temu kolejne regiony zaczęły się ochładzać. Wraz z nadejściem pliocenu – ok. 5,5 mln lat temu – pogoda na globie się zmieniła. Nie była to przy tym jedyna zmiana. Wschodnia Afryka, święty ogród ludzkości, wypiętrzała się wraz z powstawaniem Wielkich Rowów Afrykańskich. Wyżyny Etiopii sięgają prawie 3 tys. m nad poziomem morza, dlatego że Afryka rozpada się na dwie części. Przesuwająca się masa płaszcza Ziemi pod Wyżyną Abisyńską – dziś położoną tak wysoko, że jest nazywana dachem Afryki – wypchnęła ziemię do góry w powodzi lawy. Ten proces zresztą trwa. Rozdzielanie się kontynentu afrykańskiego potrwa miliony lat, ale rezultat będzie oczywisty: Afryka Wschodnia wyruszy samotnie w kierunku Morza Arabskiego. Istniejące pęknięcie zaczęło wypełniać się wodą i utworzyły się jeziora: Turkana, Naivasha, Nakuru. W końcu przekształcą się one w wąskie, płytkie morze, biegnące przez środek Etiopii, Kenii i Tanzanii.
Rozpad kontynentu potrafi namieszać w pogodzie. Wysoko w koronach drzew nasze naczelne Ewy ewoluowały w stworzenia przypominające małpy człekokształtne. Ochładzaniu się planety towarzyszyły zmiany w układzie wiatrów nad wypiętrzającą się wyżyną Afryki Wschodniej, co doprowadziło do odseparowania lasów deszczowych w środkowej części kontynentu od ekosystemu będącego domem naszych przodków.
8 mln lat temu nie padało już tak często jak dawniej. Lasy się skurczyły, powstały za to szerokie trawiaste równiny, równie życiodajne i zdradliwe jak morze. Nasze Ewy wyjrzały z bezpiecznych nadrzewnych kryjówek. Większość z nich postanowiła tam zostać, ale ich liczebność malała – wykorzystywały zasoby, które mogły im zapewnić mniejsze nadrzeczne lasy. Niektóre jednak zapuszczały się w przestwór oceanu traw, w których kryły się olbrzymie koty, drapieżne ptaki i węże. Wyprawiały się tam, bo musiały, żeby znaleźć więcej pożywienia. A potem ile sił w nogach biegły do domu.
Słowo klucz stanowi bieganie: jesteśmy jedynymi żyjącymi małpami człekokształtnymi, które to robią. Człowiek dzieli prawie 99% DNA ze współczesnymi szympansami i bonobo. Większość naukowców szacuje, że nasze gatunki rozdzieliły się od 5 mln do 13 mln lat temu, pod koniec miocenu i na początku pliocenu. Mniej więcej wtedy nasi najbliżsi kuzyni uczyli się chodzić, podpierając się knykciami, żeby poruszać się po ziemi między pniami drzew. Ale nasi osobiści przodkowie nauczyli się chodzić na tylnych nogach, a w końcu także biegać.
Wielu naukowców uważa, że zaczęliśmy ten proces na drzewach: chodziliśmy po grubszych konarach na tylnych kończynach, używając dłoni do zrywania owoców i ściągania owadów z wyższych gałązek, zwłaszcza gdy drzewa zrobiły się niższe i zwisanie dawało lepsze oparcie niż siadanie na gałęziach. Łatwo było zastosować to zachowanie do chodzenia po ziemi w pozycji wyprostowanej. I tak 4,4 mln lat temu robiliśmy to już regularnie. Właśnie wtedy, ok. 3-4 mln lat od czasów ostatniego wspólnego przodka szympansów i ludzi, po świecie chodziła Ardipithecus ramidus – nasza Ewa dwunożności.
Naukowcy znaleźli szkielet Ardi
Fragmenty książki Cat Bohannon Ewa. Ewolucja jest kobietą. Kobiece ciało i 200 milionów lat naszej historii, przeł. Agnieszka Sobolewska, Wydawnictwo Literackie, premiera 26 marca
Atlas mózgu dla każdego
Pilotażowe Polskie Centrum Neurotechnologiczne miało być częścią Polskiego Technopolis – zalążkiem polskiej Doliny Krzemowej
Prof. dr hab. inż. Wiesław Nowiński – informatyk, twórca 35 atlasów ludzkiego mózgu
Umawiając się na rozmowę, zastrzegł pan, że wolałby ograniczyć się do tematów technologicznych i nie poruszać medycznych. Tymczasem był pan uczestnikiem wielu kongresów medycznych, otrzymał wiele nagród od czołowych towarzystw medycznych, a w najnowszej edycji „Gray’s Anatomy” („Henry Gray’s anatomy of the human body”), zwanej biblią lekarzy, ma być zamieszczony rozdział o mózgu pana autorstwa i z obrazami pańskiego mózgu.
– Chciałbym uniknąć nieporozumień, ponieważ piszą do mnie osoby szukające ratunku dla swojego zdrowia. Medycyna nie jest moją wyuczoną specjalizacją, nie mam stopnia medycznego. A to, że anglojęzyczny podręcznik anatomii, który miał pierwsze wydanie w 1858 r. w Wielkiej Brytanii, zostanie uzupełniony rozdziałem wykorzystującym moje atlasy mózgu, jest wynikiem prac nad modelowaniem i wizualizacją tego organu oraz zapewne rozgłosu związanego z otrzymanymi przeze mnie prestiżowymi nagrodami, zarówno z dziedziny medycznej, jak ogólnonaukowej, radiologicznej, patentowej, wynalazczej itd.
Jak z perspektywy informatyka spogląda pan na ludzki mózg? Dostrzega pan w nim podobieństwa do komputera? Czy też odwrotnie – komputer stworzono na obraz i podobieństwo mózgu? I w końcu: czy komputer to maszyna myśląca?
– Podobieństwa są raczej dosyć odległe. Pierwsze modele komputerów były synchroniczne, a mózg jest asynchroniczny. Komputery mają procesory i pamięć. Jeśli chcemy wykonać w komputerze jakąś operację, to wiemy, gdzie to się dzieje. Tymczasem nie wiemy dokładnie, gdzie w mózgu zlokalizowana jest myśl. Pamięć RAM przechowuje informacje potrzebne do działania danego programu – bez niej żaden komputer nie będzie działać. A jak jest z naszą pamięcią, zapamiętywaniem i uczeniem się? Wiemy, że ważną rolę odgrywają synapsy czy połączenia między neuronami, ale w tej kwestii dysponujemy tylko hipotezami. Kolejne porównanie: mózg ludzki ma zapotrzebowanie energetyczne wielkości ok. 20 watów, natomiast największe i najsilniejsze komputery wymagają wielu megawatów i trzeba je chłodzić. Najpotężniejszy superkomputer w Europie, znajdujący się Finlandii, ogrzewa dzięki temu całe miasto. W obrazowaniu budowy mózgu nie osiągnęliśmy więc jeszcze doskonałości i odpowiedniej rozdzielczości: nasze modele czy mapy mózgu pokazują szczegóły wielkości do pół milimetra. Tymczasem gdyby zejść na poziom synaps mózgowych i neuronów całego mózgu ludzkiego, trzeba by ukazać obraz na poziomie nanometrów. Jak takie obrazowanie przetwarzać we współczesnych komputerach? Potrzebne byłyby jakieś niewiarygodnie wydajne maszyny. Dziś mamy problemy z obrazowaniem działania mózgu muszki owocowej Drosophila melanogaster, który ma 100-130 tys. neuronów. Mózg człowieka zawiera zapewne ok. 86 mld neuronów i policzono, że do jego pełnego zobrazowania, stosując metody pracy takie same jak dla muszki owocowej, potrzebowalibyśmy 17 mln lat!
Jednak się nie poddajemy – powstają coraz lepsze, dokładniejsze, bardziej wyrafinowane i wyspecjalizowane atlasy mózgu oraz jego części.
– Tak, postęp jest nadzwyczajny. Niczego jednak nie da się zrobić bez zaplecza finansowego i ludzkiego. Myślę, że rozsądnym praktycznym rozwiązaniem jest komercjalizacja tego,
Bezimienni z Puerto Berrío
To rzeką Magdaleną od początku konfliktu w Kolumbii spływają zwłoki zabitych partyzantów z FARC, ofiar karteli i innych „znikniętych”
Kolumbia w Polsce postrzegana jest jako kraj o dwóch obliczach. Z jednej strony, José Arcadio Buendía, założyciel magicznego Macondo… Z drugiej – narkotykowy boss Pablo Escobar, kartele, płatni zabójcy, porwania dla okupu, przemoc. Wojna domowa i konflikty zbrojne, które od połowy XX w. trawiły kraj spływający krwią. Początki i źródła kolumbijskiego konfliktu są trudne do ustalenia nawet dla badaczy. Niektórzy sądzą, że praprzyczyną wszelkich sporów jest powstanie pod koniec lat 40. XIX w. dwóch antagonistycznych partii politycznych – liberalnej i konserwatywnej – które od tamtej pory wielokrotnie toczyły ze sobą krwawe boje (…). Inni badacze uważają, że przemoc w Kolumbii tliła się nieprzerwanie przez cały wiek XX. Jeszcze inni, szukając zarzewia konfliktu, wskazują na lata 20. i 30., okres buntów przeciwko stosunkom własności panującym na wsi, kiedy chłopi stawali w szranki z właścicielami ziemskimi i z wojskiem, które często broniło zagranicznych interesów, choćby United Fruit Company. Są i tacy, którzy wskazują na rok 1964, kiedy powstały dwa największe ugrupowania partyzanckie: Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii (FARC) i Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), a w kraju wybuchła wojna domowa, trwająca ponad pół wieku, do chwili gdy rząd kolumbijski nie podpisał pokoju z partyzantami (guerrilleros) z FARC. Poza wojskiem z guerrillą walczyli też paramilitares, oddziały samoobrony utworzone przez właścicieli ziemskich. Od lat 70. rosnący w potęgę biznes narkotykowy bratał się z zajmującą trudno dostępne rejony partyzantką dopóty, dopóki spadek cen kokainy i ofensywa wojska przeciwko kartelom w latach 90. nie pociągnęły kolejnej fali przemocy.
Praktycznie od początku XX w. na istniejące konflikty w Kolumbii nakładały się kolejne. (…) U progu XXI w. Kolumbia często była nazywana imperium zła, republiką terroru, krainą kokainy, a nawet cywilizacją śmierci i przemocy.
A jednak poza narkoprzeszłością Kolumbia kojarzy się przecież z literaturą piękną, a jej przedstawicielki i przedstawiciele (…) złotymi i srebrnymi zgłoskami zapisali się też w pamięci polskich czytelników. Co ciekawe, część z nich łączyło lub łączy powieściopisarstwo z działalnością dziennikarską. I tak np. Gabriel García Márquez, laureat Literackiej Nagrody Nobla z 1982 r., był również korespondentem i reporterem, a założona przez niego fundacja (dawniej FNPI – Fundación para un Nuevo Periodismo Iberoamericano, dzisiaj Fundación Gabo) od dziesięcioleci wspiera reporterów i dziennikarzy z Ameryki Łacińskiej, organizuje warsztaty i przyznaje prestiżowe nagrody.
Jedną z wykładowczyń tej fundacji jest Patricia Nieto, reporterka, dokumentalistka i profesorka dziennikarstwa na Uniwersytecie w Antioquii, która od lat zajmuje się kolumbijskim konfliktem, zbiera głosy świadków i stara się ocalić od zapomnienia pamięć o „znikniętych”, którym ktoś wyraźnie i często dosłownie pomógł zapaść się pod ziemię. Opowiada o bólu tych, którzy utracili swoich najbliższych, i analizuje skutki, jakie dla społeczeństwa kolumbijskiego miało ponad pół wieku przemocy. (…) To rzeką Magdaleną od początku konfliktu zbrojnego w Kolumbii spływają zwłoki zabitych partyzantów z FARC, członków oddziałów paramilitarnych, ofiar narkotykowych karteli oraz innych „znikniętych”.
Ciała bezimiennych, N.N., nomina nescio, wplątują się w rybackie sieci, zahaczają o gałęzie, przybijają do plaż najdłuższej w Kolumbii rzeki. Następnie wyławiane przez mieszkańców spoczywają w ścianie na lokalnym cmentarzu w miasteczku Puerto Berrío.
Właśnie w ścianie, bo cmentarze w Ameryce Łacińskiej, zresztą tak jak w Hiszpanii, przypominają polskie kolumbaria (…). Część mieszkańców Puerto Berrío wierzy, że jeśli wybierze sobie któregoś N.N., przyozdobi jego płytę, nada mu imię i będzie modlić się o jego duszę, w zamian uzyska ochronę i wstawiennictwo. (…)
Aleksandra Wiktorowska, tłumaczka
„Na stole w prosektorium wszyscy jesteśmy równi”, mówi Jorge Pareja, lekarz medycyny sądowej, który przez dekadę badał wszystkich zmarłych w Puerto Berrío. Jednak bezimienne ciała są najcichsze i najbardziej ponure. Nikt o nich nie mówi ani nie pyta o nie. Tylko zmaltretowane zwłoki rozciągnięte na stole mogą pomóc ustalić, czy była to kobieta czy mężczyzna, osoba młoda czy stara, wysoka czy niska, korpulentna czy szczupła, czarnoskóry czy Indianin. Obliczyć, czy została pozbawiona życia wczoraj, sześć dni czy ponad miesiąc temu. (…) Zorientować się, czy po śmierci ją poćwiartowano, rozcięto jej brzuch, wyciągnięto trzewia, a do żeber przywiązano worek wypełniony kamieniami i wrzucono ją do wód rzeki Magdaleny. Kto wie, kim jest ten, którego myją silnym strumieniem wody ze szlaucha. Kim jest? – zastanawia się lekarz medycyny sądowej.
Jorge Pareja jak nikt inny zna meandry tego pytania. Pewnie istnieje sposób, by poznać tożsamość wyłowionego: imiona, nazwisko, wiek, miejsce urodzenia, zawód; a także, co jest nie mniej ryzykowne, jakie było to ciało za życia i jak zachowało się w momencie śmierci. „To zaskakujące, że zwłoki mogą przebyć 200 km i dotrzeć w stanie umożliwiającym autopsję”, mówi Pareja i stara się opisać zdarzenie, które nadal nim wstrząsa, choć jako lekarz patomorfolog codziennie mierzy się ze śmiercią z krwi i kości.
Kiedyś nie miał dyżurów w prosektorium i w niedzielne popołudnia łowił ryby w Magdalenie. Tak samo jak wtedy, gdy był małym chłopcem w Puerto Berrío, a wujowie zabierali go nad rzekę, tak samo jak wtedy, gdy był studentem medycyny i spędzał wakacje z tymi samymi wujami na tych samych brzegach, nad tą samą rzeką z dzieciństwa. Po prostu łowił. Podparty o kamień, trzymał wędkę i wpatrywał się w brązową wodę, cicho przepływającą obok. Nagle z głębi dał się słyszeć narastający szum, który zamienił się w huk, w momencie kiedy wody się rozstąpiły, uwalniając straszydło. Najstarsi nie odezwali się ani słowem, dlatego że scena była im dobrze znana, ale Jorge nie mógł oderwać oczu od humbaka, popychanego przez nurt, zmierzającego w ich kierunku. Dwie minuty później minął go zmaltretowany, połamany, rozkładający się martwy z wody, który wkrótce miał trafić na jego stół lekarza sądowego w szpitalu La Cruz albo w kostnicy miejscowego cmentarza.
Fragmenty książki Patricii Nieto Wybrani, przeł. Aleksandra Wiktorowska, Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2024
Syndrom hawański
Nikt nigdy nie dowiódł, że istnieje broń dźwiękowa, zdolna posłużyć do przeprowadzenia ataku CBS News nadała ten materiał 9 sierpnia 2017 r., wyprzedzając inne stacje: grupa pracowników amerykańskiego Departamentu Stanu oddelegowanych na Kubę zapadła na poważną niewyjaśnioną chorobę. Informacje były dość ogólnikowe, ale brzmiały niepokojąco – w całej sprawie coś śmierdziało, lecz dziennikarze nie potrafili powiedzieć, co. Następnego dnia stacja CNN, bez owijania w bawełnę, ogłosiła, że istnieje podejrzenie ataku na personel dyplomatyczny Stanów









