Tag "góry"
Jak ominąć korki na dachu
Lato trzymało do ostatniego dnia kalendarzowego, grzechem byłoby nie skorzystać – pojechałem w Tatry, te najbliższe z mojej strony, orawskie, tym razem wyjątkowo jak pan dyrektor przykazał, czyli po szlaku, no bo grani nie znałem, a farbą akurat pochlapana i dostępna dla ludności. Widoki niezrównane, trochę emocji dla turystów, nawet jakieś łańcuchy na eksponowanych stromiznach, w rzeczy samej odcinek między Przełęczą pod Dzwonem a Smutną nazywany jest Orlą Percią Tatr Zachodnich, dalsza część w rejonie Rohaczy też odważnie wyznakowana. Był słoneczny weekend, więc sporo piechurów na szlaku, mogłem wreszcie sprawdzić swoje tempo na tle innych, bo zwykle chodzę po odludziach – pod górę jest całkiem nieźle, wyprzedzam, w dół już niestety dużo gorzej, wszyscy mnie wyprzedzają, to kwestia kolan niezdrowych i stopy powypadkowej, już nie zbiegam po piargach, jeno się mozolę.
Tak czy owak, wycieczka udana, pomimo ludności na grani bezzatorowa. No i właśnie: przez cały dzień dostawałem od znajomych dramatyczne zdjęcia z polskiej strony Tatr. Gigantyczne kolejki, zatkane szlaki, trzygodzinne oczekiwanie na Orlej – to już pułapka, bo szlak jednokierunkowy i nawet jak się rozmyślisz, cofnąć się nie możesz, choćbyś dał radę ominąć pod prąd ogon piechurów wysokogórskich, samym hejtem zepchną cię w przepaść. Po polskiej stronie Tatr chodzę już tylko pod ziemią, tam korki rzadkie, chyba że się wybierze do trudnej jaskini zbyt duży zespół, wtedy łatwo
Tatry moich czasów
Wędrować dziś po polskich Tatrach znaczy: wędrować w tłumie. Samotność jest możliwa tylko po słowackiej stronie, choć naturalnie też nie wszędzie.
A jednak w dzieciństwie zaznałem samotności nawet na Giewoncie! Nawet – bo na ten szczyt ustawiały się zawsze kolejki. Ojciec na ich widok mówił, że to stonka, bo stonka ziemniaczana była wtedy symbolem szkodnictwa. Tymczasem w roku 1966 wymaszerowałem sam z Kościeliska o godz. 6 rano i na Giewoncie stanąłem parę minut przed 10. Było pusto i cicho, dopiero gdy zacząłem schodzić, ujrzałem człowieka wspinającego się w mym kierunku. Puściłem się biegiem i o godz. 12 leżałem już przed domem na Wojdyłówce, słuchając z radia hejnału mariackiego.
Wtedy nie było już w Tatrach wypasu owiec. Ale z pierwszych i drugich wakacji podhalańskich, tych z lat 1955 i 1956, pamiętam na stacji poronińskiej wagony towarowe wypełnione stłoczonymi owcami i rozbrzmiewające ich beczeniem. Owce jechały na wypas w Bieszczady. Gdy zaś w roku 1960 szedłem z ojcem w Czerwone Wierchy, słyszałem na stoku Małołączniaka srebrzysty dźwięk owczych dzwonków i przyśpiewki juhasa. Rok później, gdy pierwszy raz stanąłem na Hali Mała Łąka, ujrzałem szałas, siedzącego przed nim zamyślonego, starego bacę oraz owczarka
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Życie w potokach
Nicienie, skąposzczety, skorupiaki, pijawki i inne
Potoki i strumienie to stosunkowo niewielkie cieki wodne, a żyjące w nich organizmy są przedmiotem zainteresowania hydrobiologii, czyli biologii organizmów wodnych. Potoki charakteryzują się niedużymi rozmiarami, co odróżnia je od rzek (jak prawie zawsze w podziałach i klasyfikacjach w przyrodzie granice są tu płynne i nieostre), i dość silnym związkiem ze środowiskami przylegającymi, czyli linią brzegową. Generalnie są to środowiska bardzo zróżnicowane, o wielkim urozmaiceniu warunków życia i, co za tym idzie, różnorodności gatunków. Głębokość potoków waha się od kilku centymetrów do kilku metrów, szczególnie głębsze są w zastoiskach, znajdujących się najczęściej w rejonach brzegowych. Bardzo zmienna jest też szybkość prądu, od paru centymetrów do kilku metrów na sekundę w wodospadach i rejonach górskich. O zróżnicowaniu mówimy też w przypadku podłoża, które często w decydującym stopniu wpływa na charakter roślin i zwierząt zasiedlających potok.
W potokach nizinnych rozwija się roślinność naczyniowa, w mniejszych ilościach glony, a także plankton (drobne organizmy unoszące się w wodzie) i pleuston (organizmy związane z błoną powierzchniową wody), np. rzęsa lub lśniące, granatowe chrząszcze krętakowate (Gyrinidae, Coleoptera), tańczące na powierzchni wody i zataczające elipsowate kręgi, oraz ślizgające się na powierzchni wody pluskwiaki nartniki (Heteroptera). Ponadto peryfiton, czyli organizmy przyczepiające się do podłoża, np. gąbki, mszywioły (Bryozoa), wiele owadów, bentos – organizmy związane z dnem, i nekton, czyli organizmy poruszające się w toni wodnej, przede wszystkim ryby (pstrągi, lipienie, babki).
W potokach górskich, zwłaszcza wyróżniających się silnym, turbulentnym prądem, praktycznie brakuje planktonu, formacji typowej dla wód stojących lub wolno płynących, i oczywiście pleustonu z uwagi na burzliwą, niestabilną powierzchnię wody.
Istotną rolę w obiegu materii i kształtowaniu życia w potokach odgrywa detrytus, czyli szczątki organiczne, głównie roślinne, pochodzenia zarówno autochtonicznego, czyli z danego potoku, jak i allochtonicznego, czyli z zewnątrz, najczęściej z okolicznych łąk i lasów.
Detrytus stanowi często podstawowy składnik pokarmu wielu grup zwierząt, zwłaszcza owadów (muchówki, jętki, widelnice), skorupiaków i skąposzczetów, a także składnik środowiska życia i rozwoju. Niebagatelną rolę w odżywianiu wielu bezkręgowców odgrywa również seston, czyli zawiesina organiczna unoszona z prądem wody, wychwytywana przez przystosowane do tego organizmy dysponujące specjalnymi aparatami filtrującymi, np. meszki (Simuliidae), ochotkowate (Chironomidae) i kuczmany (Ceratopogonidae).
Potoki mniejsze i wolniej płynące w znacznie większym stopniu, co zrozumiałe, korzystają z substancji allochtonicznej. Najczęściej tego rodzaju potoki to małe, śródleśne cieki o brunatnej barwie. Powoduje ją duża ilość próchnicy i substancji pochodzącej z rozkładu opadających liści. Woda w tego rodzaju zbiornikach jest silnie zakwaszona i dość uboga w gatunki. Dominują tam detrytusofagiczne muchówki i polujące na nie owady, szczególnie ważki, pluskwiaki oraz chrząszcze.
Pewną odrębną kategorię stanowią potoki wysokogórskie, wyróżniające się bardzo szybkim prądem, kamienistym, a czasami skalnym podłożem i brakiem roślinności albo jej znaczną redukcją (są to przede wszystkim nitkowate glony przyczepione do kamieni). W tego typu potokach występuje fauna reofilna, czyli charakterystyczna dla szybkich prądów wodnych. To chociażby larwy meszek, mające specjalne przyssawki o skomplikowanej budowie na końcu odwłoka, i poczwarki tych owadów przyklejone kleistą wydzieliną do kamieni, pijawki z dużymi i mocnymi przyssawkami, larwy i poczwarki chruścików (Trichoptera), których domki obciążone są większymi kamykami, co utrudnia ich porwanie przez prąd wodny. A także spłaszczone, duże larwy widelnic (Plecoptera), które przyczepiają się do podłoża specjalnymi pazurkami, i mocno przytwierdzające się do płaskich powierzchni ślimaki.
Typowe dla górskich potoków są też larwy muchówek ochotkowatych, kobyliczkowatych (Rhagionidae) oraz wielu gatunków jętek. W żwirze, piasku czy kamieniach leżących na dnie oraz w przybrzeżnych warstwach mułu żyje bardzo wiele gatunków należących do bentosu, czyli fauny dennej. Są to owady, głównie muchówki, a także nicienie, skąposzczety, mięczaki, skorupiaki i pijawki.
Natomiast wyłącznie w rwących potokach i wodospadach żyją i rozwijają się wodne stadia rozwojowe muchówek mikozkowatych
Życie w potokach
Nicienie, skąposzczety, skorupiaki, pijawki i inne
Potoki i strumienie to stosunkowo niewielkie cieki wodne, a żyjące w nich organizmy są przedmiotem zainteresowania hydrobiologii, czyli biologii organizmów wodnych. Potoki charakteryzują się niedużymi rozmiarami, co odróżnia je od rzek (jak prawie zawsze w podziałach i klasyfikacjach w przyrodzie granice są tu płynne i nieostre), i dość silnym związkiem ze środowiskami przylegającymi, czyli linią brzegową. Generalnie są to środowiska bardzo zróżnicowane, o wielkim urozmaiceniu warunków życia i, co za tym idzie, różnorodności gatunków. Głębokość potoków waha się od kilku centymetrów do kilku metrów, szczególnie głębsze są w zastoiskach, znajdujących się najczęściej w rejonach brzegowych. Bardzo zmienna jest też szybkość prądu, od paru centymetrów do kilku metrów na sekundę w wodospadach i rejonach górskich. O zróżnicowaniu mówimy też w przypadku podłoża, które często w decydującym stopniu wpływa na charakter roślin i zwierząt zasiedlających potok.
W potokach nizinnych rozwija się roślinność naczyniowa, w mniejszych ilościach glony, a także plankton (drobne organizmy unoszące się w wodzie) i pleuston (organizmy związane z błoną powierzchniową wody), np. rzęsa lub lśniące, granatowe chrząszcze krętakowate (Gyrinidae, Coleoptera), tańczące na powierzchni wody i zataczające elipsowate kręgi, oraz ślizgające się na powierzchni wody pluskwiaki nartniki (Heteroptera). Ponadto peryfiton, czyli organizmy przyczepiające się do podłoża, np. gąbki, mszywioły (Bryozoa), wiele owadów, bentos – organizmy związane z dnem, i nekton, czyli organizmy poruszające się w toni wodnej, przede wszystkim ryby (pstrągi, lipienie, babki).
W potokach górskich, zwłaszcza wyróżniających się silnym, turbulentnym prądem, praktycznie brakuje planktonu, formacji typowej dla wód stojących lub wolno płynących, i oczywiście pleustonu z uwagi na burzliwą, niestabilną powierzchnię wody.
Istotną rolę w obiegu materii i kształtowaniu życia w potokach odgrywa detrytus, czyli szczątki organiczne, głównie roślinne, pochodzenia zarówno autochtonicznego, czyli z danego potoku, jak i allochtonicznego, czyli z zewnątrz, najczęściej z okolicznych łąk i lasów.
Detrytus stanowi często podstawowy składnik pokarmu wielu grup zwierząt, zwłaszcza owadów (muchówki, jętki, widelnice), skorupiaków i skąposzczetów, a także składnik środowiska życia i rozwoju. Niebagatelną rolę w odżywianiu wielu bezkręgowców odgrywa również seston, czyli zawiesina organiczna unoszona z prądem wody, wychwytywana przez przystosowane do tego organizmy dysponujące specjalnymi aparatami filtrującymi, np. meszki (Simuliidae), ochotkowate (Chironomidae) i kuczmany (Ceratopogonidae).
Potoki mniejsze i wolniej płynące w znacznie większym stopniu, co zrozumiałe, korzystają z substancji allochtonicznej. Najczęściej tego rodzaju potoki to małe, śródleśne cieki o brunatnej barwie. Powoduje ją duża ilość próchnicy i substancji pochodzącej z rozkładu opadających liści. Woda w tego rodzaju zbiornikach jest silnie zakwaszona i dość uboga w gatunki. Dominują tam detrytusofagiczne muchówki i polujące na nie owady, szczególnie ważki, pluskwiaki oraz chrząszcze.
Pewną odrębną kategorię stanowią potoki wysokogórskie, wyróżniające się bardzo szybkim prądem, kamienistym, a czasami skalnym podłożem i brakiem roślinności albo jej znaczną redukcją (są to przede wszystkim nitkowate glony przyczepione do kamieni). W tego typu potokach występuje fauna reofilna, czyli charakterystyczna dla szybkich prądów wodnych. To chociażby larwy meszek, mające specjalne przyssawki o skomplikowanej budowie na końcu odwłoka, i poczwarki tych owadów przyklejone kleistą wydzieliną do kamieni, pijawki z dużymi i mocnymi przyssawkami
Siedemdziesiąt lat współżycia
Erotyczne rozumienie powyższego tytułu będzie prawidłowe. Moja największa miłość to Tatry.
Prawie nigdy o nich nie pisałem. Ale czy łatwo jest pisać o przeżyciach intymnych? Oto bowiem w pewien czerwcowy ranek 1955 r. ujrzałem białe, ostre zęby na tle nieba i usłyszałem dźwięki nowych słów. „Widzisz Giewont?”, pytała mama. Tak, chyba go zobaczyłem. „A widzisz krzyż?”. Tego nie widziałem – byliśmy w Poroninie, Tatry były dość daleko. „A tam jest Świnica”. Wiodłem wzrokiem za ręką mamy i przytaknąłem, choć nie byłem pewien i dopiero po paru latach się przekonałem, że ów biały kieł, który w myślach nazwałem Świnicą, był nią rzeczywiście.
Tamte wakacje były długie, dwuipółmiesięczne. Następne, w roku 1956, były jeszcze dłuższe – przyjechaliśmy już 30 kwietnia. Pamiętam tę datę, bo nazajutrz odbył się w Białym Dunajcu pochód pierwszomajowy – każda gmina była wtedy zobowiązana do urządzenia takiego pochodu. Wyjechaliśmy zaś dopiero 7 września, co znów pamiętam, bo wkrótce po powrocie zaczął się Polski Październik. Wakacje były jednak wolne od polityki. Tego lata robiłem już z mamą pierwsze tatrzańskie wycieczki.
Lecz wtedy dopadała nas historia. W drodze do Kuźnic mama pokazywała namalowaną na ujęciu wodnym w Dolinie Bystrej literę P z kotwicą. Mówiła, że to symbol Polski Walczącej i że w okupacyjnej Warszawie malował go jej kuzyn, Janek Bytnar „Rudy”. Niewiele z tego rozumiałem. Z Kuźnic maszerowaliśmy
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Moje zboczenia
W tym roku przedzieram się przez tatrzańskie chaszcze już bez duszy na ramieniu. Nigdy nie byłem zwolennikiem coraz modniejszych dzwonków przytraczanych do plecaków, bo co prawda misiołaki z dala dźwięk usłyszą i nie zostaną zaskoczone przez człowieka, ale teraz wszystkie szlaki na poziomie regli są rozdzwonione, jakby stada owiec nimi wędrowały. Jako miłośnik cichych ostępów nie chcę, a nawet nie mogę chodzić z dzwonkiem, bo niedźwiedzia bym może i ostrzegł, że się zbliżam, ale również przywołałbym parkowców, którzy byliby w prawie wlepić mi pokutu za zboczenie ze szlaku i uprawianie włóczęgostwa w rezerwatach (pal licho, niech się kasa parku narodowego wzbogaci), a co gorsza zawrócić na znakowaną ścieżkę.
Sprowadzania na właściwą drogę to ja nie znoszę chronicznie i od dziecka, taką mam właściwość, faktycznie to dzięki niej życie miałem może i wyboiste, za to ciekawe. Obsesyjnym podróżnikom legalistom współczuję, np. cyklistom warszawskim, co to wyłącznie wyznaczonych ścieżek się trzymają (widziałem nawet kiedyś bardzo śmieszny filmik z próby pokonania Śródmieścia wyłącznie wedle wyznaczonych tras rowerowych, zastawionych przez zaparkowane samochody). Krzysztof Zanussi zrobił niegdyś poruszający „Constans” o tym, jak życie karze ludzi zanadto bezkompromisowych i przesadnie zasadniczych. Owszem, warcholskie upodobanie Polaków do łamania przepisów jest słabe, ale obsesja krystalicznie czystej karty i stuprocentowej uczciwości to idea nie z tego świata, zanim utoruje drogę do nieba, może się przyczynić do krzywd i tragedii.
Chodzę dzikimi perciami z miłości do gór, a nie do anarchii, po prostu wszystkie znakowane szlaki dawno mi się skończyły po obu stronach Tatr. W ciągu 45 lat tatrzańskich peregrynacji zaledwie dwa razy zostałem złapany przez filanca. Skądinąd ten jeden raz przed 30 laty, kiedy się to skończyło mandatem, miałem akurat papierowe zezwolenie na wizytę w Jaskini Goryczkowej, ale zapomniałem w nim wpisać daty. No i się doczepił Maryś Weron, najbardziej nieprzejednany wróg wspinaczy i grotołazów tatrzańskich, obłażący swe rewiry z flintą u boku, z której zastrzelił niedźwiedzia podobno w obronie własnej – został za to zesłany ongiś karnie do Parku Narodowego Gór Stołowych, gdzie tak grubego zwierza ni ma.
Drugi raz wlazłem na parkowca po słowackiej stronie, schodząc z kompletnie dzikich i pięknych
Sezon na Evereście
Często się mówi, że dwa tygodnie wspinaczki wciśnięte są w dwa miesiące pobytu
Granica między Nepalem a należącym do Chin Tybetańskim Regionem Autonomicznym przecina Mount Everest na pół. Zdecydowana większość himalaistów podchodzi na tę górę od strony Nepalu. Klienci firm przewodnickich (stanowiący większość dzisiejszych śmiałków) idą trasą prowadzącą przez Przełęcz Południową – tą samą, którą pokonali Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay w roku 1953. Zanim dotrą na szczyt sięgający 8849 m n.m.p. (autor podaje wysokość Everestu na podstawie pomiaru amerykańskiego z 1996 r.), przechodzą przez pięć dobrze zaopatrzonych obozów, począwszy od bazy głównej, leżącej na dość płaskim, spokojnym terenie na wysokości 5350 m, a skończywszy na smaganym lodowatym wiatrem obozie czwartym na zawrotnej wysokości 8000 m. Obóz czwarty znajduje się na Przełęczy Południowej, czyli na obniżeniu terenu między Everestem a Lhotse – czwartą najwyższą górą na świecie.
Żeby dotrzeć do bazy głównej, zarówno trekkerzy, jak i wspinacze najpierw wykupują jeden z kilkunastu codziennych lotów z Katmandu, stolicy Nepalu, na lotnisko Tenzing-Hillary w Lukli, znajdujące się na wysokości 2860 m. Następnie przez 10 dni wędrują w górę i w dół po krętych, wąskich dróżkach i schodach zbudowanych ręcznie z bloków miejscowego granitu, korzystają z mostów linowych kołyszących się nad spienionymi rzekami zasilanymi wodą z lodowców, a wiosną, w szczycie sezonu wspinaczkowego, podziwiają różowe rododendrony w rozkwicie. Co wieczór docierają do kolejnych, coraz mniejszych wiosek, gdzie stoją stare buddyjskie świątynie, i kładą się spać w przytulnych kamiennych schroniskach ogrzewanych piecykami, w których pali się łajnem jaków. Im bliżej bazy głównej, tym bardziej krajobraz w kolorach ziemi staje się monochromatyczny: czarne skały, biały śnieg, niebieskawy lód.
Lodowiec Khumbu, gdzie znajduje się baza, wygląda jak rozległy ogród skalny, ale jest to tylko powierzchnia stale przesuwającej się zamarzniętej rzeki, która przedziera się przez otaczające ją skały metamorficzne i zostawia za sobą ich pokruszone odłamki. Gdy wędrowcy wchodzą na ostatnią morenę przed bazą, dostrzegają setki jaskrawych kopuł namiotów ciągnących się na długości około kilometra.
Ci, którzy w asyście przewodników podejmują próbę dotarcia na szczyt, zastają w bazie udogodnienia nietypowe dla miejsca tak oddalonego od cywilizacji: dywany i pufy w kopułach wypoczynkowych, szybki internet, salony masażu, dobrze zaopatrzone bary, baristów, a nawet ekrany kinowe. Wszystkie te atrakcje mają wypełniać himalaistom i przewodnikom wolny czas, bo wyprawy potrafią się ciągnąć nawet przez osiem tygodni. Często się mówi, że to dwa tygodnie wspinaczki wciśnięte w dwa miesiące pobytu. Około tygodnia zajmuje podejście do obozów drugiego i trzeciego oraz na pobliskie wierzchołki, co jest potrzebne, żeby się zaaklimatyzować do nieludzkich warunków panujących na takiej wysokości. Później, gdy nadchodzi czas zdobywania szczytu – zwykle, jeśli wszystko idzie gładko, następuje to nie wcześniej niż 35. dnia ekspedycji – droga z bazy głównej na samą górę zajmuje niecały tydzień. Zejście natomiast trwa ledwie około trzech dni.
Żeby dotrzeć z bazy głównej do obozu pierwszego, trzeba pokonać najbardziej zdradliwą część lodowca, czyli tzw. lodospad Khumbu, który ciągnie się przez jakieś 2 km, przy różnicy wysokości ok. 600 m. To miejsce pełne śliskich tafli, ogromnych, chwiejnych seraków (czyli wielkich brył lodu i śniegu), a także bezdennych szczelin. Obóz pierwszy stanowi nie tyle miejsce noclegowe, ile raczej magazyn butli tlenowych i innego sprzętu, członkowie wypraw zwykle więc od razu idą dalej, do obozu drugiego. Leży on na wysokości 6400 m, w pozornie spokojnej dolinie zwanej Kotłem Zachodnim. Znajduje się tam zazwyczaj ok. 50 namiotów w miejscach osłoniętych przed wiatrem przez skalne i lodowe bloki. Wokół rozpościera się imponujący amfiteatr poszarpanych grzbietów i strzelistych wierzchołków: widać m.in. Everest, Lhotse i rzadziej odwiedzany, mniejszy – choć technicznie trudny – szczyt Nuptse. Na nieustającym wietrze trzepoczą postrzępione, wypłowiałe buddyjskie flagi modlitewne, a himalaiści chronią się przed żywiołami i popijają imbirową herbatę z cytryną w ciasnych namiotach pełniących funkcję mesy i centrum dowodzenia – a w razie katastrofy również oddziałów ratunkowych.
Teren obozu drugiego należy traktować z najwyższym respektem. Standardowo smagają go wichury, a z lawin, nawet tych odległych, docierają tu tak silne podmuchy powietrza i apokaliptyczne chmury białego pyłu, że czasem aż rozrywają
Fragmenty książki Willa Cockrella, Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata, przeł. Agnieszka Wilga, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2024
Jak salamandra z podkowcem
Polskie góry to nie tylko Zakopane, no i niestety Zakopane to nie tylko góry. Jeżeli jednak macie zdrowe kolana i zdecydowanie za dużo czasu, to w górach znajdziecie zwierzęta, o które trudno w innych częściach kraju. Na przykład niedźwiedzie, świstaki, a nawet salamandry plamiste. Z drugiej strony można tam też spotkać górali – sam nie wiem, co gorsze. Od wszystkich stworzeń, również górskich, powinniśmy podczas obserwacji zachować odległość przynajmniej 100 m. Wiadomo, od niedźwiedzi nawet więcej, a od salamandry jednak mniej, bo nic człowiek nie zobaczy. (…)
Jeżeli w górach – czy gdziekolwiek indziej – spotkamy zwierzaka, np. jelenia, a nawet niedźwiedzia, to oczywiście nie wolno do niego podchodzić. Jeżeli zwierzak podejdzie do nas, trzeba powoli się wycofać. Nie powinniśmy krzyczeć, ale można zacząć mówić spokojnie, żeby stwór zakumał, z kim ma do czynienia. Jeżeli do nas podszedł, to zrobił to z jednego z dwóch powodów. Albo nie wie, że jesteśmy ludźmi, i trzeba mu to uświadomić, albo wie – i to jest ta gorsza ewentualność. W takim wypadku ktoś wcześniej musiał go przyzwyczaić do ludzkiej obecności. (…)
Kozica Bachleda-Curuś
kozica tatrzańska
Kozica to najbardziej znany symbol Tatr, zaraz po korkach na Zakopiance, kiblach po 10 zł i pobudkach na kacu w schronisku pośrodku niczego. To żywa legenda i niewyczerpane źródło inspiracji dla pokoleń tamtejszych geografów. Kozi Wierch, Kozia Dolina, Kozi Grzbiet. Może gdybyście nie mieszkali w koziej dupie, to mielibyście trochę więcej wyobraźni. (…)
Kozice mimo niesprzyjających wzorców środowiskowych (to znowu o was, górale) są całkiem towarzyskie. Żyją w grupach rodzinnych po 5-15 osobników. Ktoś uznał, że dobrą nazwą dla tych kozich spędów będzie słowo „kierdele”. (…) Kozice mają rogi. I to wszystkie – zarówno żeńskie, jak i męskie. Rogi kozicy nazywa się hakami, bo są hakowato odgięte do tyłu. Ten odświeżający powiew rozsądku etymologicznego od razu sprawia, że człowiek staje się podejrzliwy. Na szczęście i górale, i kozice to solidne firmy i zawsze możemy liczyć na jakąś krzywą akcję w ich wykonaniu. Na przykład na to, że te rogate zarazy prawie zostały wytępione, bo góralskim myśliwym, czyli polowacom (serio?), bardzo przypadł do gustu zlepek niestrawionego jedzenia, wylizanych włosów i czystego zła, który powstaje w żołądku kozicy. Mowa o bezoarze, rzekomym kamieniu jelitowym, który mieszkańcy gór w swojej mądrości uznali za lek na całe zło. (…)
Owca z Erasmusa
muflon śródziemnomorski
Muflon to taka dzika owca z Korsyki. To znaczy – technicznie rzecz biorąc – jest odmianą owcy domowej, którą wcześniej ściągnięto na tę wyspę z Azji (istnieje również teoria, że muflon jest reliktem dawnego większego obszaru występowania dzikiej owcy w Europie). U nas w każdym razie hasa sobie na wolności. Skoro sobie hasa, to zgadnijcie, kto się nim interesuje? Tak jest, myśliwi, którzy od października do lutego walą do muflonów jak do kaczek. Z jednej strony muflony, sprowadzone do Polski, niszczą runo leśne i mogą naruszać rumowiska skalne, co z kolei szkodzi różnym górskim chabaziom. Z drugiej można było o tym pomyśleć, zanim ściągnęliśmy je sobie na habitat, i to w celach łowieckich.
Poza Polską różne muflony żyją np. na Hawajach i Wyspach Kanaryjskich. (…) Muflony najchętniej siedzą na niskich terenach górskich, takich do 2000 m nad poziomem morza, i żrą tam rośliny zielone, owoce, żołędzie i bukiew. Typowa dieta góralska, zanim wynaleziono płatne parkingi w Zakopanem. Zwykle muflony trzymają się w grupach zwanych kierdelami. Wyjątkiem są stare tryki, które często żyją samotnie oraz w milczeniu. Nie dotyczy to owiec, które beczą, a najstarsza z nich przewodzi stadu.
Statystyczny muflon osiąga ok. 90 cm długości i waży do 40 kg. Ma też fikuśnie pozawijane rogi. Gdyby je rozprostować, to dostalibyśmy nawet 80 cm rogu i bardzo wkurzonego muflona. (…)
Niedźwiedź brutalny
niedźwiedź brunatny
Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci, ale do zwyczajów żywieniowych niedźwiedzi brunatnych wrócimy za chwilę. Jeżeli chodzi o misiowe potomstwo, to występuje ono najczęściej w liczbie sztuk dwie. Zanim jednak dojdzie do porodu, który najczęściej ma miejsce w lutym, niedźwiedzica przez ok. 6-9 miesięcy nosi maluchy pod sercem, tuż obok na wpół przetrawionego turysty. Jeżeli cofniemy się jeszcze odrobinę, to popełnimy grube faux pas, bo władujemy się misiom w środek okresu godowego, który trwa od 10 do 30 dni i obejmuje niedźwiedzenie się z tak dużą liczbą partnerów, jak to tylko możliwe. I tak to właśnie jest w tym Ciechocinku.
Maluchy po urodzeniu ważą jedynie pół kilo, czyli tyle, ile przeciętny kebab na cienkim, i mniej więcej tak samo trzymają temperaturę, więc mama musi je przez jakiś czas ogrzewać całą wielką niedźwiedzicą. Po sześciu miesiącach nie taki mały miś waży już nawet 30 kg, ale nie myśli o odejściu od maminej piersi. Będzie ją eksploatował jeszcze przez kolejne dwa lata, zanim przerzuci się na jagódki oraz turystów. No dobrze, niedźwiedzie brunatne tak naprawdę rzadko jedzą turystów, i całe szczęście, bo antybiotyki i inne kancerogeny w naszych organizmach ubranych w trekkingowe ciuchy mogłyby im poważnie zaszkodzić. Misie w Polsce jedzą przede wszystkim korzonki, jagody i mięso
Fragmenty książki Marka Maruszczaka Głupie zwierzęta Polski i jak je znaleźć, Znak Koncept, Kraków 2025
Klimat kontra sport
Globalne ocieplenie zmienia sporty zimowe. Czy nadchodzi koniec tradycyjnego narciarstwa?
W muzeum, skansenie czy w hali na nawierzchni ze sztucznym śniegolodem? Zapewne wielu zadaje sobie pytanie, czy tak nasze wnuki będą widzieć narciarstwo i inne sporty zimowe. Czy za kilkanaście lat takie dyscypliny w ogóle będą jeszcze istnieć? A może pomysłowe pokolenia Z i Alfa zastąpią je innymi, lepiej oddającymi rzeczywistość sportowo-pogodową? Czy narty oraz snowboard będą musiały się schować pod dach i przeistoczyć w takie same sporty halowe jak siatkówka bądź tenis stołowy?
Globalne ocieplenie coraz bardziej wpływa na rzeczywistość. Wizja bezśnieżnych zim spędza sen z powiek ludziom zatrudnionym przy obsłudze wyciągów i nartostrad, w hotelach, restauracjach, lokalnym transporcie, nawet na rynku pamiątek. Dotkliwie odczuwają te zmiany właściciele alpejskich stacji narciarskich, głównie we Francji, choć w innych częściach Alp, Karpat czy Pirenejów nie jest lepiej.
W ostatnich 50 latach we Francji zamknięto prawie 180 nierentownych ośrodków narciarskich. Przykładem tego, jak aura niszczy prosperujące przez lata stacje alpejskie, jest niedawne zamknięcie ośrodka Le Grand Puy. Zarząd tamtejszej gminy i mieszkańcy doszli do wniosku, że nie stać ich na dalsze finansowanie infrastruktury narciarskiej (w referendum 71% opowiedziało się za zamknięciem stacji). Władze jednocześnie wydały komunikat, że z zimowych sportów pozostawią jedynie… wyścigi psich zaprzęgów. Taki sam los spotkał inny francuski ośrodek narciarski, Alpe du Grand Serre. Jego włodarze, świadomi zmian klimatycznych, stworzyli specjalny projekt „Alpe du Grande Serre 2050” zakładający stopniowe przeorientowanie tego miejsca z zimowych rozrywek na letnie. – Zamknięcie kolejnych ośrodków we Francji to tylko kwestia czasu. Zagrożonych likwidacją jest dziś kilkanaście stacji – uważa Guillaume Gontard, reprezentant grupy ekologicznej we francuskim Senacie. I dodaje, że zamknięcie Alpe du Grande Serre to nie tylko koniec pewnej historii, ale także pozbawienie pracy co najmniej 200 osób.
Cierpią nie tylko ośrodki francuskie. Niemieckich narciarzy zaskoczyła wiadomość, że w tym sezonie szusowanie w Jenner-Schönau am Königssee/Berchtesgadener Land przejdzie niestety do historii.
Powód? Taki jak we Francji – brak śniegu i zbyt wysokie koszty utrzymania, których głównym powodem jest sztuczne naśnieżanie.
Zeszłoroczny śnieg ich obchodzi
Większość narciarzy, którzy wybrali się na początku października do Levi w północnej Finlandii, nie zdaje sobie sprawy, że szusowała po śniegu… z poprzedniej zimy. Finowie w obliczu zmian klimatycznych przypomnieli sobie, jak skutecznie można przechowywać śnieg nawet przez 12 miesięcy. Powrócili do sprawdzonych wieki temu metod z użyciem trocin – które w zacienionych miejscach skutecznie zachowywały śnieg do następnej zimy. Aby przechowywanie było jeszcze efektywniejsze, Finowie postawili na połączenie tradycji z technologią XXI w. Zaczęli produkować i stosować specjalne maty z polistyrenu. Są one wykorzystywane już w dwóch stacjach – we wspomnianym Levi oraz w Kuusamo, znanym u nas z Pucharu Świata w Skokach Narciarskich. Zdając sobie sprawę, jak poważnym zagrożeniem jest globalne ocieplenie, po raz pierwszy w tym sezonie z dobrodziejstw mat polistyrenowych postanowiły skorzystać też ośrodki zagraniczne. Fińska technologia przechowywania śniegu trafi m.in. do Szwajcarii i Norwegii. Na wieść o skutecznym działaniu mat szczególnie ucieszono się w Sierra Nevada w hiszpańskiej Andaluzji. Południowe słońce z roku na rok czyniło na tamtejszych stokach ogromne spustoszenia, zagrażając istnieniu lubianego w Europie kurortu.
„Recykling śniegu”, jak mówi się dzisiaj w Levi,
Najszybsza w Himalajach
W zgodzie z naturą staram się wejść na wierzchołek
Dorota Rasińska-Samoćko – himalaistka, skompletowała Koronę Himalajów i Karakorum, zdobywając jako pierwsza Polka 14 szczytów ośmiotysięcznych (na dwa z nich weszła dwukrotnie). Zrobiła to w niespełna trzy i pół roku, od 12 maja 2021 do 9 października 2024 r. Z zawodu jest prawniczką i dyplomatką, poza himalaizmem uprawia nurkowanie i jazdę na nartach. Napisała książki „Moja Azja. Dora na szlaku” oraz „Australia i coś więcej”.
Pani wejścia na ośmiotysięczniki wyglądały wręcz jak spacer, lekki, łatwy i przyjemny.
– Bo widzi się tylko efekt końcowy. Była to kwestia mojej wielkiej pasji, determinacji, wytrwałości i przeświadczenia, że można osiągnąć to, co na pozór niemożliwe. A także lata przygotowań, wysiłków, treningu fizycznego, budowania odporności psychicznej. I nie był to spacer. Na Dhaulagiri dwa razy zasypały mnie lawiny w miejscach, w których teoretycznie nie powinny schodzić. W pierwszym przypadku ustałam na nogach, a w drugim poniżej obozu III byłam przypięta do poręczówki i zostałam całkowicie zasypana. Prawie dwie minuty byłam pod śniegiem. Poręczówka na szczęście wytrzymała, sama się odkopałam, wyszłam z tego cało.
Na K2 przy podejściu do obozu II znalazłam się w rzece lecących kamieni, musiałam wykazać się refleksem i szybkością, żeby uciekać w odpowiednim kierunku. Trafiły mnie trzy razy – na szczęście tylko w kask i plecak. Potem, w czasie zejścia ogarnęła mnie biała ciemność, wówczas traci się orientację, nie wie się, czy idzie się w górę, czy na dół. Przeczekałam to, zeszłam szczęśliwie. Bardzo ciężki był powrót z Everestu: walka z osłabieniem organizmu po 12 godzinach wyczerpującej wspinaczki, huragan, śnieżyca, mgła. Schodzenie jest zawsze trudniejsze, wymaga maksymalnej uwagi i powstrzymania emocji oraz właściwej oceny sytuacji.
Wspina się pani z zadziwiającą skutecznością.
– Jedynie na Dhaulagiri nie weszłam za pierwszym razem. Raz z powodu postawy mojego partnera wspinaczkowego, Szerpy. W drugim przypadku wyprawa została definitywnie przerwana właśnie z powodu zagrożenia lawinowego, nikt już później nie był w stanie iść do góry. Namawiałam wszystkich, żebyśmy poczekali parę tygodni, to pogoda na Dhaulagiri się poprawi, ale nie dali się przekonać. Poza tym zawsze wchodziłam za pierwszym razem, także na te najtrudniejsze ośmiotysięczniki.
Czyli na tych wyprawach wszystko funkcjonowało jak w zegarku?
– O nie, często działo się coś nieoczekiwanego. Na K2 przesunęło się okno pogodowe. Mieliśmy już ruszać w górę z obozu II, ale raptem napadało tyle śniegu, że spędziliśmy w dwójce kolejne dwie noce. Inni wspinacze chcieli wracać. Tym razem ich przekonałam, mówiąc, że to końcówka sezonu i skoro jesteśmy tak wysoko, warto poczekać na ostatnią szansę. Udało się, przeczekaliśmy śnieżycę, weszliśmy na wierzchołek. Na Gaszerbrumie II mój partner wspinaczkowy spadł kilkadziesiąt metrów, zginąłby, gdybym go nie asekurowała. Stracił plecak, miał kłopoty z nogą, był w szoku, powiedział, że nie może ze mną iść na Gaszerbrum I. Udało mi się znaleźć wtedy innego partnera, poszliśmy do góry, choć warunki były bardzo trudne i ponad połowa wspinaczy zrezygnowała. Dotarliśmy do obozu III, gdzie, jak wcześniej ustaliliśmy z włoskimi wspinaczami, mieliśmy wejść do ich namiotu. Włosi powiedzieli jednak, że nie mają miejsca. Było potwornie zimno, mocno wiało, mogliśmy tylko schodzić albo iść do góry. Zdecydowaliśmy więc, że atakujemy szczyt. Byliśmy jedyną dwójką, która poszła wtedy w górę. Od obozu III do wierzchołka mieliśmy prawie 1000 m różnicy wysokości. Wiatr, mróz, oblodzenie, nie było poręczówek, bo przed nami nikt w tym sezonie nie zdobył Gaszerbrumu I. Nasz atak szczytowy trwał ponad 18 godzin i zakończył się sukcesem.
W czasie tylu wypraw nigdy nie zdarzyło się pani żadne odpadnięcie?
– Nigdy, staram się bardzo uważać









