Tag "gospodarka"

Powrót na stronę główną
Kraj

Kim pan jest, panie Brzoska?

Szef InPostu pojawia się w mediach. Jest wszędzie. Gdyby ludzie pamiętali poprzednią odsłonę Brzoski, byliby bardziej sceptyczni

Według samego Rafała Brzoski Donald Tusk powiedział mu kiedyś, że jest on człowiekiem niebezpiecznym. Dziś premier zaprosił szefa InPostu, aby stanął na czele zespołu ds. deregulacji. Odpowiedź na pytanie, skąd ta nagła zmiana podejścia u premiera, jest dość oczywista. Tuskowi Brzoska po prostu politycznie się opłaca. A co z tego ma Brzoska, wie najlepiej sam biznesmen. Szkoda czasu czytelników na dywagacje na ten temat, bo, jak to się mówi, przyszłość pokaże. Warto jednak przypomnieć, kim jest twórca InPostu i jakie ma poglądy. Człowiek, którego dziś widzimy w mediach, to nie tylko uśmiechnięty biznesmen ze społeczną misją.

Kult zapierdolu

Być może rola Brzoski jest tylko symboliczna i jego 300 pomysłów na deregulację nigdy się nie ziści. Wiadomo natomiast, że sprawa jest bardzo medialna, więc pomysły miliardera nadadzą pewien ton społecznej dyskusji o zmianach na rynku pracy czy w prowadzeniu firmy. Warto zatem przeanalizować, jakie poglądy Brzoska w ostatnich latach głosił publicznie.

Zacznijmy od tego, że twórca InPostu jako człowiek sukcesu ma pewne oczekiwania wobec swoich pracowników, o czym mówił w 2014 r. w portalu NaTemat: „Pracownik przychodzi pracować, wyznacza sobie cele i chce je osiągać, a nie idzie do roboty. Do roboty chodziło się w czasach komunizmu. I niestety, niektórym tak już zostało. Przychodzą do pracy o 8, wychodzą o 16 i nie odbierają telefonu służbowego albo wyłączają od razu za progiem. Po 16 całkiem wypisują się z życia firmy – i to właśnie jest przychodzenie do roboty. Natomiast człowiek, do którego mogę zadzwonić z pytaniem o 21 albo wysłać maila, a on odpisuje po pół godzinie – to dla mnie wartościowy pracownik, nowoczesnej organizacji”.

Dla Brzoski wartościowym pracownikiem jest więc pracoholik, a co najmniej desperat, który nawet czas wolny spędza nad pracą, aby zapunktować u szefa. Ale przecież wystarczy to ubrać w bardziej okrągłe zdania i widzimy rzecz inaczej. W tym samym wywiadzie Brzoska twierdzi, że niektórym naturalnie przychodzi to, że firma staje się częścią ich życia. Jeśli tak postawić sprawę, to kto by tam pytał o jakieś życie prywatne. Ważne, że biznes się kręci.

Brzoska nie jest również fanem umów o pracę. „Ja chcę móc podpisać z pracownikiem taką umowę o pracę, że on jest na pełnym etacie w poniedziałek, wtorek, środę. A w innym tygodniu poniedziałek, czwartek, piątek, żeby pracował, kiedy faktycznie jest praca. Bo gdy nie pracuje, a musimy mu płacić, to nasza konkurencyjność spada. I ta gorsza konkurencyjność powoduje, że cała nasza gospodarka jest niekonkurencyjna”, wyjaśniał „Gazecie Wyborczej” w 2015 r.

W innym wywiadzie, z początku lutego br., dla portalu Wyborcza.biz, szef InPostu mówił: „To nie jest czas na dywagacje o cztero- lub trzydniowym tygodniu pracy. Musimy mówić wprost, że to właśnie ciężka praca jest filarem wzrostu, jest kluczem sukcesu, zarówno osobistego, jak i państwowego”. Można więc spokojnie stwierdzić, że dla Brzoski praca jest cnotą. A to w języku podstawowych pojęć etycznych oznacza mniej więcej tyle, że cnotę się ugruntowuje poprzez nawyk i powtarzalność zachowań. W kalwinizmie, którego reminiscencje widać bardzo dobrze we współczesnym kapitalizmie, zakładano, że ludzie już w chwili urodzenia są przeznaczeni przez Boga do zbawienia. Nikt nie wiedział, czy będzie zbawiony, ale m.in. pomyślność w biznesie miała być dowodem na to, że ktoś należy do grona wybranych. Według Maksa Webera chęć udowodnienia przynależności do grupy zbawionych motywowała ludzi do wytężonej pracy, czym przyczyniła się do rozwoju kapitalizmu. Stąd zaś już prosta droga do tzw. kultu zapierdolu.

W rozmowie z red. Grzegorzem Sroczyńskim z 2019 r. okazało się, że aż 2 tys. pracowników InPostu ma umowę o pracę. Sęk w tym, że żaden z nich nie jest kurierem, których w InPoście było wtedy ok. 3 tys. Brzoska szybko wytłumaczył, że kurierzy nie są pracownikami InPostu, lecz jedynie podwykonawcami. Miliarder chwalił ten stan rzeczy, podkreślając, że taki kurier może sam decydować, kiedy i jak pracuje. Praktyka pokazała, że nie jest tak różowo. W grudniu 2024 r. media obiegły wpisy z portali społecznościowych o kurierach InPostu stojących na mrozie i rozdających paczki, które nie zmieściły się do paczkomatów. Aby było szybciej, w rozdawaniu przesyłek pomagały kurierom żony, narzeczone czy kuzyni. Brzoska tłumaczył to we wspomnianym wywiadzie: „Dostawca logistyczny może wziąć sobie brata, siostrę, ja nie nakazuję nikomu konkretnego dnia pracy. Kurier nie ma obowiązku pana paczki

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Polemika

Skansen czy raj dla biznesu?

Do czego doprowadzi deregulacja

Dziennikarstwo ma swoją poetykę i warsztat. Z racji ograniczeń poznawczych odbiorców nie może zbyt głęboko wnikać w istotę zjawisk i problemów.

To przecież ani literatura piękna, ani naukowa. Ale sam dziennikarz musi rozumieć, o czym się wypowiada. A już ubolewanie nad wzrostem „kosztów prowadzenia polityk społecznych” jako jedną z przyczyn uwiądu konkurencyjności europejskiej gospodarki – to duża przesada. Tym bardziej w tygodniku pretendującym do lewicowej perspektywy oglądu świata (Grzegorz Rudnik, „Skansen Europa”, „Przegląd” nr 7/2025). Autor wśród wielu przyczyn wymienia te, od których puchną uszy, bo huczy o nich cały front ideologiczny: przegrany wyścig technologiczny z kalifornijskimi doliniarzami, odcięcie się, w znacznym stopniu na własne życzenie, od rosyjskiego gazu (tańszego niż amerykański czy katarski LNG), przeregulowana gospodarka, wzrost długu publicznego…

Otóż do głównej przyczyny nie dotrze ten, komu poprawność ideologiczna i polityczna nie pozwala dać rzeczom odpowiednie słowo. Do nich należy ze swoim raportem bankier i współsprawca europejskiej niedoli, Mario Draghi.

W świątyni kapitału mądrość etapu trumpizmu-muskizmu ujawnił premier polskiego rządu. Można się zastanawiać, czy był to ideologiczny striptiz, czy raczej polityczne harakiri. Nie jest w stanie ogarnąć wyobraźnią, do czego doprowadzi wymarzona przez polski biedabiznes deregulacja? Przecież to będzie likwidacja prawnych wędzideł, przepisów, które strzegą jakości produktów, warunków zatrudnienia, norm emisji szkodliwych substancji wytwarzanych podczas produkcji itd. Chce, by wszyscy chętni mogli bez żadnych ograniczeń maksymalizować zyski, by chciwość rządziła przyszłością polskiej peryferii?

Ale może chociaż dzięki temu pomysłowi ostatecznie zejdą ze sceny politycznej pogrobowcy Solidarności – obóz POPiS?

Bez zrozumienia, jak obecnie funkcjonuje całość zwana globalną gospodarką, nie poznamy źródła kryzysu kapitalizmu. Cierpi on na przerost sektora finansowego. To bezpośredni skutek demontażu państwa dobrobytu i deregulacji biznesów dużych Bezosów i małych Mentzenów. Początek tego procesu to przełom lat 80. i 90. To wtedy powstała gospodarka globalnego rentiera, nastawiona na wyciskanie zysku, z czego tylko się da, w tym z taniej pracy. W Chinach, w Bangladeszu i… w Polsce. Ale ci, co żyją z pracy

Tadeusz Klementewicz – politolog, profesor nauk społecznych, Uniwersytet Warszawski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bogata Ukraina, czyli co się z nią stało?

Trump, wojna i pierwiastki ziem rzadkich

Prezydent Trump chce, by Ukraina zapłaciła Stanom Zjednoczonym za udzieloną jej pomoc ok. 500 mld dol.

Chce także przejąć cenne złoża surowców naturalnych. To więcej, niż łącznie wyniosły japońskie i niemieckie reparacje przekazane aliantom po II wojnie światowej!

Amerykanie wiedzą, że zrujnowany atakami dronów i rakiet kraj ma ogromny potencjał: Ukraina, która zajmuje ledwie 0,4% powierzchni lądów Ziemi, ma na swoim terenie 5% światowych zasobów surowcowych. W tym złoża metali ziem rzadkich oraz innych minerałów, bez których nie mogą się obejść nowoczesny przemysł i energetyka. W Ukrainie znajdziemy złoża najwyższej jakości węgla kamiennego, żelaza, manganu, niklu, złota, rud tytanu i uranu. Dodajmy do tego złoża gazu ziemnego na Morzu Czarnym, złoża grafitu, berylu, galu, cyrkonu, apatytu, fluorytu i litu, bez którego nie jest możliwa produkcja nowoczesnych baterii do samochodów elektrycznych.

Przed wybuchem wojny w roku 2022 geolodzy odnotowali w kraju ok. 20 tys. miejsc, w których występowały interesujące przemysł minerały. Potwierdzonych zostało 8,7 tys. lokalizacji. Większość znajdowała się na terenach rozciągających się od Ługańska, Doniecka, Zaporoża i Dniepropietrowska po Połtawę i Charków. Przed wojną Ukraina była także największym na świecie dostawcą neonu – gazu szlachetnego niezbędnego przy produkcji mikroprocesorów.

W roku 2022 na łamach „Przeglądu” pisaliśmy, że jednym z powodów ataku Rosji na Ukrainę mogły być posiadane przez nią złoża metali ziem rzadkich, których Moskwa za wiele nie ma. W ubiegłym roku Amerykanie szacowali je na 10 mln ton. Dla porównania chińskie złoża to 44 mln ton, a brazylijskie – 22 mln ton. O dostęp do nich toczy się zacięta rywalizacja. Wydobycie metali ziem rzadkich wymaga stosowania środków chemicznych, co skutkuje powstawaniem ogromnych ilości toksycznych odpadów.

Wydawało się, że państwa zachodnie będą się dogadywać z rządem w Kijowie w sprawie dostępu do ukraińskich złóż. W sierpniu zeszłego roku mówił o tym w czasie wizyty w Kijowie senator Lindsey Graham. Rosyjska propaganda na podstawie jego zmanipulowanej wypowiedzi posądziła Amerykanów o chęć przejęcia kontroli nad tymi cennymi złożami. Dlatego ostatnia amerykańska propozycja dotycząca zasobów naturalnych Ukrainy, złożona prezydentowi Zełenskiemu w trakcie monachijskiej konferencji bezpieczeństwa w połowie lutego, zaszokowała zachodnich polityków i opinię publiczną.

Brytyjski dziennik „The Telegraph” ogłosił, że dotarł do zapisów umowy. Treść wskazywała, że projekt został przygotowany przez prawników zatrudnionych w jednej z wielkich amerykańskich kancelarii, a nie urzędników Departamentu Stanu. Ludzie Trumpa zaproponowali powołanie funduszu inwestycyjnego, który zarządzałby ukraińskimi zasobami minerałów, rud metali ziem rzadkich, gazu i ropy naftowej, jak również portami oraz innymi kluczowymi elementami infrastruktury. Stany Zjednoczone miałyby otrzymać połowę zysków z wydobycia ukraińskich surowców oraz połowę wartości wszystkich nowych licencji przyznanych innym podmiotom w przyszłości. Dodatkowo umowa dawałaby Jankesom prawo pierwszeństwa przy zakupie eksportowanych minerałów.

Brytyjscy dziennikarze ocenili, że przyjęcie tych zapisów oznaczałoby oddanie Amerykanom pełnej kontroli nad gospodarką naszego wschodniego sąsiada. Kraj stałby się na zawsze kolonią Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że propozycja prezydenta Trumpa została odrzucona przez Zełenskiego, który zabronił ministrom rządu premiera Denysa Szmyhala podpisywania czegokolwiek. Kijów poczuł się oszukany. Nie dosyć, że Trump rozmawia z prezydentem Putinem o zakończeniu wojny bez udziału Ukraińców, to jeszcze domaga się, by zapłacili za udzieloną im przez USA pomoc astronomiczną kwotę.

Z kolei Amerykanie przekonywali, że ich propozycje mają uniemożliwić czerpanie zysków z odbudowy Ukrainy przez wrogie państwa. W domyśle chodzi o Chiny, które dziś kontrolują rynek metali ziem rzadkich, a w ostatnich latach mocno dały się we znaki firmom amerykańskim, podnosząc ceny i ograniczając sprzedaż. O Rosji mowy nie było, gdyż prezydent Trump odnowił dobre relacje z prezydentem Putinem – dziś ten mieszkaniec Kremla nie jest już postacią niepożądaną na salonach. Wręcz przeciwnie.

Łatwiej w tym kontekście zrozumieć, dlaczego to, co od kilku dni można przeczytać w ukraińskim internecie o amerykańskim prezydencie i jego „olśnieniach”, nie nadaje się do druku.

Donald Trump nie pozostał dłużny. W swoich mediach społecznościowych Truth Social nazwał Zełenskiego „dyktatorem bez wyborów” i „umiarkowanie utalentowanym komikiem, który namówił Stany Zjednoczone do wydania 350 mld dol., aby rozpocząć wojnę, której nie można było wygrać”.

To z pewnością dopiero początek ostrego starcia o dostęp do cennych surowców znajdujących się w ukraińskiej ziemi.

Gdzie te metale?

O tym, że Ukraina jest zasobna w rudy metali, węgiel, ropę naftową, gaz ziemny, uran, złoto i inne cenne minerały, wiedziano od dawna. W czasach Związku Radzieckiego terytorium Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej zostało zbadane przez geologów. Trudno się dziwić – Kijów, Charków, Donbas i cała wschodnia Ukraina były jednym z czterech największych centrów naukowo-przemysłowych ZSRR. W Dniepropietrowsku (obecnie Dnipro) znajdowały się zakłady Jużmasz (Piwdenmasz) kierowane przez Michaiła Jangiela, jednego z twórców radzieckiej techniki rakietowej i astronautycznej. Budowano tam międzykontynentalne rakiety balistyczne uzbrojone

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat Wywiady

Co nam szykuje Trump?

Stany Zjednoczone nie wyjdą z NATO. Bo jest kotwicą zabezpieczającą interesy Ameryki

Prof. Kamil Zajączkowski – dyrektor Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego

Rozpoczynają się rozmowy na temat pokoju na Ukrainie. Chodzi o zamknięcie regionalnego konfliktu czy to wstęp do ustalania nowego podziału świata?
– To słynne już spotkanie w Rijadzie określiłbym jako rozmowy o rozmowach. Nawet tak je nazwała później (bo we wstępnej fazie przekaz był inny) rzecznik prasowa Białego Domu. Poza tym trzeba od razu powiedzieć: jakiekolwiek rozmowy o pokoju, czy raczej o zawieszeniu broni, będą długie. I nie będzie tak, jak może sobie myślał Trump – a z pewnością tak sobie wyobrażał Putin – że dwa wielkie państwa i ich przywódcy usiądą przy stole i podzielą Ukrainę. Nie, musi być Ukraina i musi być Unia Europejska także w trakcie tych rozmów i decyzji dotyczących przyszłości Ukrainy. I jeszcze jedno. Proszę sobie przypomnieć. Najpierw Trump mówił, że w jeden dzień zakończy wojnę. Tuż po rozmowie telefonicznej Putin-Trump sprzed tygodnia z administracji amerykańskiej dochodziły głosy, że stanie się to do maja br. A teraz? Osoby bezpośrednio uczestniczące po stronie USA w rozmowach z Rosją mówią o wieloetapowym procesie pokojowym. To z pewnością Trumpa irytuje. No i brak akceptacji przez prezydenta Ukrainy umowy z USA dotyczącej m.in. metali ziem rzadkich, które znajdują się w tym państwie (więcej na s. 13). Stąd w ostatnich dniach takie, a nie inne wpisy Trumpa i wypowiedzi dotyczące Zełenskiego.

„Odwróconego Nixona” nie będzie

Europa i Ukraina to danie dla tych największych drapieżników?
– Takie mogło być pierwsze wrażenie po rozmowach w Rijadzie i po tym wszystkim, co się dzieje od kilku dni, począwszy od rozmowy telefonicznej Trump-Putin, przez konferencję monachijską, po te skandaliczne wypowiedzi i wpisy Trumpa.

Z perspektywy rosyjskiej wypowiedzi otoczenia Putina o Unii  Europejskiej i jej miejscu w globalnej polityce nie są niczym nowym. Słyszymy: nie mamy nic przeciwko temu, żeby Ukraina była w UE (oczywiście w Rosji doskonale zdają sobie sprawę, że to będzie długi proces), bo Unia to wspólnota gospodarcza. To określenie – wspólnota gospodarcza – nie jest przypadkowe. Chodzi o pomniejszenie roli Unii jako podmiotu, osłabienie jej pozycji w świecie. Poza tym Rosja i Putin uważają, że jedynym partnerem do rozmów o bezpieczeństwie międzynarodowym są USA. Oni tak po prostu myślą. Koniec, kropka.

A Amerykanie? Jak myślą?
– Abstrahując od tego, czy to taktyka negocjacyjna, czy raczej chaotyczne i krótkoterminowe działania, Amerykanie popełniają trzy podstawowe błędy w negocjacjach z Rosją.

Po pierwsze, jak od gen. Kellogga słyszę, że on jest ze starej szkoły realizmu politycznego, gdzie siła i czynnik militarny są główną domeną w polityce zagranicznej, to ja panu generałowi mówię, że to nie wystarczy, by zrozumieć Rosję, jej postawę i zachowania. To za mało, by pojąć, czym jest gen neoimperializmu Rosji. Nowe pokolenie polityków, takich jak Marco Rubio, po prostu może nie rozumieć współczesnej Rosji.

Po drugie, Moskwa demonstracyjnie pogwałciła podstawowe zasady prawa i stosunków międzynarodowych, atakując Ukrainę. Rozmawiając w taki sposób z Putinem (nie chodzi o samą rozmowę, bo do niej wcześniej czy później musiało dojść), Trump niejako przyczynia się do legitymizacji tych działań.

Po trzecie, to co się dzieje, zwłaszcza od tygodnia, ten sposób działania administracji amerykańskiej, nie mówiąc o słowach/wpisach Trumpa, podważa jedność Zachodu. A to już jest bardzo niebezpieczne. Gdyż Putin i spółka, czyli tzw. kwartet chaosu: Rosja, Chiny, Korea Północna i Iran, chcą budować świat na zupełnie innych wartościach niż zachodnie. Tworzyć alternatywny i konkurencyjny wobec Zachodu system. Czy Trump i jego administracja tego nie widzą?

Może chcą przeciągnąć Rosję na swoją stronę w obliczu nieuchronnej konfrontacji z Chinami?
– Część obserwatorów uważa, nawiązując do rozmów amerykańsko-chińskich z lat 70. XX w., że administracja Trumpa i sam prezydent chcą zastosować wobec Putina i Rosji manewr tzw. odwróconego Nixona – przeciągnąć ją na swoją stronę i tym samym wyrwać z rąk „smoka”, czyli Chin. A co za tym idzie, wyczyścić sobie pole do konfrontacji z ChRL. To nie wyjdzie! Z bardzo wielu powodów. Podam najważniejszy: Rosja po prostu, po ludzku, nie chce być w świecie Zachodu, pokazała to swoimi czynami w ostatnich 30 latach. Ona mentalnie, historycznie i politycznie nie czuje się dobrze z Zachodem.

Europa to oblężony kontynent? Trump grozi cłami i wycofaniem wojsk, Putin grozi przysłaniem wojsk, globalne Południe – migrantami.
– Otoczenie międzynarodowe Europy zmienia się, i to na niekorzyść Unii Europejskiej. Jest zupełnie inne niż to w latach 90., kiedy powstawała Unia w obecnym kształcie. Pewne rzeczy, do których Unia przywykła, my też po części, czyli business as usual, odchodzą do historii. Ten zmieniający się porządek międzynarodowy wymaga od Unii redefinicji jej zachowania.

Dlaczego to wymaga zmiany?
– Unia Europejska jest soft power, a dzisiaj świat jest bardziej hard power. Unia nigdy nie była graczem geopolitycznym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Rzeczpospolitomat SA

Po ośmiu latach w opozycji i wkrótce półtora roku rządów premier Donald Tusk wjechał na białym koniu zapowiedzi rozwojowych. „Polska. Rok przełomu”. Dalej idą wielkie słowa: bezpieczeństwo, energia, deregulacja i inwestycje. Żeby nie było, padają ukonkretnienia: „Zainwestujemy w infrastrukturę kolejową, transportową, logistykę, CPK. Do roku 2037 przeznaczymy na polską kolej 180 mld zł”. Elektrownie jądrowe. Jedna, jak mówi Tusk, „u mnie na Kaszubach”. I giganty technologiczne: Google, Amazon, IBM i Microsoft. I zapowiedź uwolnienia jeszcze jednej, w mniemaniu premiera znaczącej energii: energii przedsiębiorców. Równocześnie pada rytualne zaklęcie neoliberalnej filozofii, która poza Polską przeszła do niechlubnego wspomnienia: „Deregulacja”.

Deregulację jako hasło ekonomii politycznej wskrzesił ostatnio Donald Trump, wciągając do tej działalności miliardera nad miliarderami Elona Muska. Jaki kraj, taki Musk, Tusk wciąga na pokład Rafała Brzoskę, właściciela sieci paczkomatów InPost, wołając doń ze sceny: „Niech pan się za to weźmie” (za „deregulację”). Brzoska chętnie się weźmie, cały jego biznes to jedna wielka deregulacja, degeneracja – praw pracowniczych – oraz rozkwit cięcia kosztów pracowników. Podążanie za trendem jest proste, przekłada się też na to, że media korporacyjne łykają temat bez zbędnych pytań i wątpliwości – przecież wielki Trump tak robi, a najbogatszy z miliarderów chętnie zdereguluje.

I tak jak sam impuls rozwojowo-inwestycyjny jest zasadniczo dobrym krokiem (zauważcie, że nagle w świecie, gdzie „nie ma kasy”, gdzie trzeba ciąć po najsłabszych, choćby po 800+ dla ukraińskich dzieciaków – nagle na pstryk jest 650 mld – dwa budżety roczne), ustawka z Brzoską i nawiązywanie w XXI w. do Chrobrego to jeden marny i wielki zarazem spektakl propagandowy. Rafał Brzoska, który jest symbolem i wzorcem wyzysku pracujących dla niego kurierów, nie ma ani kompetencji, ani interesu, żeby w jakiejkolwiek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Gospodarka

Skansen Europa

Dlaczego gospodarka europejska przestała być konkurencyjna

W 1992 r. udział Unii Europejskiej w globalnym PKB wynosił 29%. Niemieckie samochody marki Volkswagen, Porsche i Audi uchodziły za najlepsze na świecie. Firma Siemens produkowała komputery osobiste pod marką Siemens Nixdorf. W Wielkiej Brytanii Alan Sugar kierował produkującą komputery firmą Amstrad. Wprowadzony we Francji w 1982 r. system wideotekstowy Minitel był najbardziej udaną usługą sieciową istniejącą przed rozpowszechnieniem internetu. Podpisany 7 lutego 1992 r. w Maastricht traktat o Unii Europejskiej stworzył ją taką, jaką znamy do dzisiaj. Związek Radziecki się rozpadł, a powstałe w wyniku rozpadu państwa pogrążały się w kryzysach. Udział Stanów Zjednoczonych w globalnym PKB wynosił 25,7%, a Chin zaledwie 2%. Japonia, która w latach 70. i 80. XX w. rozwijała się w błyskawicznym tempie, też wpadła w kryzys. Europejscy przywódcy byli w euforii – wszystko wydawało się zmierzać w dobrym kierunku. Dziś wiemy, że rok 1992 był początkiem końca dominacji Starego Kontynentu.

W 2024 r. udział Europy w światowym PKB wyniósł 17,5% i wiadomo, że będzie spadał. W XXI w. europejska gospodarka utraciła innowacyjność i przestała być konkurencyjna. Niemieckie koncerny samochodowe przenoszą produkcję do Chin i Stanów Zjednoczonych. Wielkie firmy chemiczne, takie jak BASF, również. Prognozy są złe, a rozwiązań nie widać. Skrajne opinie wskazują, że Europa zmieni się w skansen zabytków odwiedzany przez turystów z Azji i Ameryki Północnej. Co spowodowało tak głęboki upadek?

Wolność, równość, braterstwo i co dalej?

Po co powstała Unia Europejska? Pod koniec XX w. politycy niemieccy, francuscy, brytyjscy i włoscy wyznawali pogląd, że głównym zadaniem zjednoczonej Europy ma być zapewnienie społeczeństwom demokracji, pokoju, wolności, sprawiedliwości i dobrobytu. Gospodarka i jej wzrost w ich pojęciu miały być jedynie narzędziami służącymi realizacji tych szczytnych celów. Jej stan nie budził niepokoju – była potężniejsza niż amerykańska i japońska. I tak samo innowacyjna.

W zarządach i radach nadzorczych wielkich europejskich banków i koncernów zasiadali menedżerowie równi wiekiem członkom Biura Politycznego KPZR. Nie byli w stanie dostrzec wyzwań, które pojawiły się na przełomie lat 80. i 90. XX w.

Zachodnie społeczeństwa, uwolnione od zagrożenia ze strony Związku Radzieckiego, chciały żyć dostatniej. Znacząco wzrosły w nich wydatki na opiekę zdrowotną i świadczenia emerytalne.

W latach 90. Niemcy ponieśli ogromne koszty zjednoczenia i nie w głowie im było dbanie o innowacyjność przedsiębiorstw. Podobnie sądzono w innych państwach. W efekcie w ostatnich 50 latach w Unii Europejskiej nie powstała ani jedna spółka o kapitalizacji rynkowej przekraczającej 100 mld euro. Za to w Stanach Zjednoczonych powstało ich sześć – ich kapitalizacja przekroczyła 1 bln euro.

W Europie nie brakuje utalentowanych naukowców ani ambitnych przedsiębiorców. Jednak innowacje są tutaj blokowane na etapie komercjalizacji. Okazuje się, że to problem systemowy. Europejskie firmy specjalizują się w tradycyjnych technologiach, których potencjał jest ograniczony, i dlatego wydają na badania i innowacje mniej. W ostatnich 20 latach w badania i rozwój najwięcej inwestowały koncerny motoryzacyjne. Tak było w Stanach Zjednoczonych na przełomie XX i XXI w. Dziś w USA najwięcej inwestują firmy technologiczne.

Europejskie firmy nie były w stanie stworzyć „własnego” Google’a, Facebooka, Instagrama, choć zrobili to Chińczycy i Rosjanie. Francuski system Minitel, który o dekadę wyprzedził internet, nie był rozwijany i teraz jest już historią. Europejskie banki potężnie oberwały w wyniku kryzysu 2008 r. i chociaż z czasem pokonały problemy, to nadal realizują bardzo konserwatywną politykę.

W rezultacie koszt prowadzenia polityk społecznych powiększa się z każdym rokiem. Dodatkowo kraje Europy Zachodniej zmagają się z napływem kolejnych fal imigrantów, głównie z Afryki, państw islamskich, a ostatnio z Ukrainy, którzy są coraz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Człowiek z ambicji

Elon Musk dawno przestał być wyłącznie przedsiębiorcą. Ale kim jest teraz?

Wielu może się on wydawać postacią wieloformatową. Jednak twórca Tesli, Starlinka i SpaceX jest raczej figurą zbudowaną z kilku grubo ciosanych bloków. Przy czym ani geniusz, ani zmysł do zarabiania pieniędzy, ani obsesyjne pragnienie bycia zauważonym przez celebrytów, opisane szeroko chociażby przez „New York Timesa” w kontrowersyjnej sylwetce, nie jest najpotężniejszą składową jego osobowości. Elon Musk kocha skupiać na sobie uwagę, porywać się z motyką na słońce, prawić bon moty, że „chciałby umrzeć na Marsie, ale nie w trakcie lądowania”, lecz najbardziej motywuje go ambicja, która – śmiało można powiedzieć – przybrała rozmiary międzyplanetarne. A najgorsze, że nikt już nie wie, do czego owa ambicja prowadzi. I chyba nie wie tego sam Musk.

Ogon macha psem

Nie ma za bardzo sensu przytaczać tu długiej listy jego biznesowych i intelektualnych sukcesów, ale też nie powinno się ich deprecjonować. SpaceX jest dzisiaj właściwie jedynym narzędziem, za pomocą którego Zachód może jeszcze rywalizować w wyścigu kosmicznym z Chinami czy ostatnio z Indiami. Ten projekt jest dobrym przykładem współpracy rządu federalnego z sektorem prywatnym, bo z technologii i sprzętu spółki Muska korzysta dzisiaj NASA, a z drugiej strony to dzięki grantom państwowym firma w ogóle mogła się rozwinąć i stanąć na nogi. Nieco mniej kolorowo wygląda sytuacja Tesli, choć to też produkt, który zrewolucjonizował mobilność na całym świecie. Sprzedaż jednak spada, magazyny są zapchane, nawet Musk nie jest w stanie już rywalizować z zalewem tańszych i relatywnie niezłych elektryków z Chin. Do tego coraz więcej osób w USA i przede wszystkim decydentów w Białym Domu zaczyna się irytować na słowa miliardera i suflowaną przez niego neoliberalną agendę tzw. technooptymizmu.

Otóż Musk, podobnie jak zbliżeni do niego ideologicznie i finansowo inni magnaci z Doliny Krzemowej – Peter Thiel czy inwestor Marc Andreessen – uważa, że jakakolwiek ingerencja rządu w sektor technologiczny jest zawsze i w każdych warunkach zła. Władze powinny trzymać się z dala od szeroko rozumianej idei postępu, nie ingerować w monopole (które zresztą według Muska monopolami nie są), tylko pozwolić tłustym kotom dalej się bogacić.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Ekonomia bez końca historii

Skoro nowoczesna ekonomia nie może być ekonomią jutra, to niech przynajmniej nie będzie ekonomią wczoraj

Ekonomia to piękna nauka, gdyż służy temu, aby ludzie mieli się lepiej. To wiedza o gospodarowaniu we wszystkich jego aspektach, jeśli zaś do zasobów zakumulowanych przez pokolenia wiadomości dodać potrafimy nowe segmenty – nowe obserwacje zjawisk i procesów oraz ich nowatorskie teoretyczne wyjaśnienia – jest to już nie tylko wiedza, lecz także nauka. Ale nauką pozostaje tak długo, jak długo służy prawdzie, gdy się skupia na obiektywnej analizie i dogłębnych uogólnieniach, a nie wtedy, gdy bywa brzydka, bo traktuje się ją jako instrument w toczących się sporach politycznych i ideologicznych czy też narzędzie w rękach lobbystów, grup partykularnych interesów. W tych dwóch przypadkach bez wątpienia wielce przydaje się wiedza ekonomiczna, nauką to jednakże nie jest i tego typu działaniom nie można przypisać atrybutów piękna właściwych ekonomii jako nauce postrzegającej i analizującej ludzkie – indywidualne, grupowe, społeczne, cywilizacyjne – zachowania gospodarcze oraz ujmującej ich interpretacje w teoretyczne ramy, które potem służą praktyce gospodarczej.

Tektoniczne zmiany

Sprawa komplikuje się wszakże, ponieważ nie brakuje nam nierozwiązanych problemów, a sama ekonomia znajduje się na etapie tektonicznych zmian. Zdaniem wielu autorów jest w stanie kryzysu, a niektórzy wręcz twierdzą, że to zepsuta nauka, broken science, wierząca – jak Alicja w Krainie Czarów – w różne sprzeczne rzeczy w tym samym czasie. Rzeczywiście, ekonomia znalazła się w niebywale trudnym, wielce skomplikowanym położeniu, co wynika z jednej strony z istoty badanej materii – ze stanu współczesnej gospodarki oraz jej kulturowego i realnego, w tym technologicznego otoczenia – z drugiej strony z funkcji, które rozwijana i wzbogacana wiedza o gospodarowaniu ma spełniać. Z obu tych punktów widzenia obecny okres jest szczególny, stawia bowiem nowe pytania, na które trzeba poszukiwać nowych odpowiedzi. To fascynujące wyzwanie, z którym tradycyjne nurty myśli ekonomicznej nie potrafią sobie poradzić. Odmienna od uprzedniej rzeczywistość wymaga odmiennego do niej podejścia. Ekonomii dotyczy to w szczególności.

Wraz z przemieszczaniem się ludzi oraz wytwarzanych przez nich rzeczy i świadczonych usług wędruje także myśl ekonomiczna – towarzyszące jej pytania i odpowiedzi. Jesteśmy już od jakiegoś czasu – liczonego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Promocja

Gospodarka o Obiegu Zamkniętym – korzyści, wyzwania i wsparcie finansowe

Artykuł ten skupia się na tematyce Gospodarki o Obiegu Zamkniętym (GOZ) i przedstawia różne aspekty związane z jej wdrożeniem. Znajdziesz tutaj omówienie konkretnych korzyści, jakie przedsiębiorstwa mogą osiągnąć dzięki GOZ, a także opis trudności i wyzwań

Świat

Srebrne żniwa

Rewolucja technologiczna i energetyczna zbudowana jest na klasycznych fundamentach: cierpieniu, krwi i nierównościach.

Na początek zapraszam do prostego eksperymentu. Usiądźcie w fotelu, na krześle, na kanapie. Nie zmieniajcie niczego ze swojej codziennej rutyny, bez względu na to, czy jesteście w pracy, czy w domu. Korzystajcie z tych samych przedmiotów, co zawsze. Telefon komórkowy, inteligentny zegarek, e-papieros, laptop na biurku, w niektórych przypadkach samochód o napędzie hybrydowym lub elektrycznym w garażu. Do tych ostatnich obiektów macie pewnie trochę dalej, ale pierwsze są raczej w zasięgu ręki, ewentualnie wzroku. Tak samo jak kobalt, który je zasila.

Piekło na ziemi.

Dwie trzecie globalnych złóż tego srebrnego, połyskującego metalu znajduje się w Demokratycznej Republice Konga. Pod względem powierzchni to drugie największe państwo w Afryce, niewiele ustępujące zdominowanej przez pustynię Algierii. I jednocześnie miejsce, o którym można mówić, że jest autentycznym piekłem na ziemi. To tutaj rozwijał się najbardziej brutalny, eksploatacyjny model europejskiego kolonializmu, stworzony przez belgijskiego króla Leopolda, który Konga nie oddał nawet swojemu krajowi, tylko zamienił we własną posiadłość. Ducha europejskiego monarchy jako metafory niemożności wyrwania się z kolonialnych więzów nawet pół wieku po uzyskaniu niepodległości użył już lata temu Adam Hochschild, wybitny amerykański historyk i reportażysta, w książce zatytułowanej właśnie „Duch króla Leopolda”. Nie szczędził przy tym szczegółów, opisując chociażby obcinanie młodym Kongijczykom dłoni jako instrument zapobiegania kradzieżom.

Przez dziesiątki, nawet setki lat Kongo stanowiło synonim zła wcielonego, było autentycznym jądrem ciemności. I choć dzisiaj życiu tutaj nie nadają już tonu europejscy władcy, handlarze niewolników czy ekscentryczni watażkowie ze wszystkich stron świata, w gruncie rzeczy niewiele w Demokratycznej Republice Konga (DRC) się zmieniło.

Według informacji amerykańskiego Council on Foreign Relations, jednego z bardziej prestiżowych centrów analitycznych zajmujących się sprawami międzynarodowymi, na terenie Konga działa w tej chwili ponad 100 grup terrorystycznych i paramilitarnych niedeklarujących posłuszeństwa żadnemu suwerennemu państwu. Innymi słowy, to przeszło setka uzbrojonych po zęby, mniejszych i większych grup działających na własną rękę, które niszczą, podpalają, gwałcą i kradną niezależnie od uwarunkowań geopolitycznych i sytuacji międzynarodowej. A te i tak nie są sprzyjające.

Rząd DRC jest mocno podgryzany przez działania bojówki o nazwie M23, wspieranej przez władze Rwandy i tam mającej swoje bazy logistyczne. Inna grupa paramilitarna, Zjednoczone Siły Demokratyczne (ADF), to z kolei franczyzobiorca Państwa Islamskiego, znany ze szczególnego okrucieństwa w czasie swoich ataków. Taką listę można by tworzyć w nieskończoność. W efekcie, jak wynika z danych UNHCR, agendy Narodów Zjednoczonych ds. uchodźców, aż 7,2 mln Kongijczyków to wewnętrzni uchodźcy, zmuszeni do ucieczki z miejsc zamieszkania, ale pozostający w granicach ojczyzny. Od 1996 r. w toczących się w DRC wojnach domowych i konfliktach zbrojnych zginęło już ponad 6 mln osób.

I w takich okolicznościach, przy powszechnej biedzie, brutalności i banalnie łatwym dostępie do broni palnej, toczy się być może najważniejsza współcześnie wojna biznesowa. Na obszarze kongijskich lasów tropikalnych ścierają się, zupełnie jak w czasach kolonializmu, największe światowe mocarstwa, choć akurat tym razem starają się do siebie nie strzelać. Chodzi nie tylko o prawie 70% światowych zasobów kobaltu, ale też o lit, miedź, cynk, złoto, uran. Tylko na tym pierwszym metalu dałoby się zbić fortunę. Jak wynika z niedawnej publikacji Banku Światowego, do 2030 r. globalne zapotrzebowanie na kobalt wzrośnie aż czterokrotnie. Co nie musi oznaczać, że sytuacja mieszkańców Konga się poprawi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.