Tag "historia Polski"

Powrót na stronę główną
Historia

Polska po wielkiej klęsce

Dominik Horodyński: realista czy romantyk?

Była straszna klęska… Jerzy Stefan Stawiński, żołnierz powstania warszawskiego, dowódca kompanii „Baszta”, autor scenariusza filmu „Kanał”, nie cierpiał powstańczych uroczystości, tych organizowanych w III RP. Mówił o powstaniu w sposób wstrząsający. „Pan spojrzy przez okno, wychodzi na Fort Mokotów. Proszę pana, na ten fort przeznaczyliśmy jedną kompanię »Baszty«. I ta kompania, mając parę pistoletów maszynowych, dwa czy trzy, a poza tym tylko granaty i pistolety, wyległa na ulicę Racławicką, żeby zdobyć ten fort. Spotkał ich taki grad pocisków, że cała kompania – koniec. Parę osób się uratowało. Pięć minut trwało tutaj powstanie, to było wysłanie ludzi na rzeź”. To o pierwszym boju, na Mokotowie. A te historie, gdy ewakuowali się kanałami? „Ja przecież wprowadziłem do tego kanału 70 osób, a wyszedłem we dwie albo trzy. Reszta dostała się do Niemców albo gdzieś po drodze zginęła. To potworne przeżycie…”. I dodawał: „To żadne bohaterstwo iść w gównie…”.

Zdzisław Sadowski, wicepremier w czasach Wojciecha Jaruzelskiego, żołnierz powstania, batalionu „Krybar”, członek ONR, od początku uważał, że ten zryw jest bezsensowny, że przyniesie nieszczęście, klęskę. Ale iść trzeba. Bo w kulcie powstań był wychowany. Tak zresztą uważali wszyscy związani z obozem narodowym, choćby Wiesław Chrzanowski, żołnierz batalionu „Gustaw”, z tej części Narodowej Organizacji Wojskowej, która podporządkowała się dowództwu AK. I Sadowski, i Chrzanowski wyszli z powstania z ciężkimi ranami.

Więcej szczęścia miał Dominik Horodyński. Również był w powstaniu. „Byłem przez pierwszy miesiąc adiutantem pułkownika Jana Mazurkiewicza »Radosława« i widziałem rzeczy, które jeszcze czasem mi się śnią”, mówił. Wspominał też, jak przenosił meldunki – piwnicami, między stłoczonymi cywilami. I to, czego się nasłuchał. Że paniczyki wymyśliły sobie powstanie.

Słowo paniczyki było na miejscu. Stawiński to licealista z V LO im. Księcia Józefa Poniatowskiego, Sadowski – uczeń Batorego, Chrzanowski – syn profesora politechniki, ministra w II RP. I on, Horodyński, rocznik 1919, matura w Wilnie, studia prawnicze w Krakowie, z zamożnej, wpływowej rodziny, gospodarującej na 10 tys. ha na Wileńszczyźnie i w Tarnobrzeskiem. Wojna zmiotła cały jego świat. W roku 1943 w Zbydniowie jego rodzina została wymordowana przez oddział pacyfikacyjny SS. Dwaj bracia zginęli w 1944 r., podczas nieudanej akcji Kedywu na Pawiak.

A jego Polska…

Mówił, że nie miał złudzeń. „Pamiętam 9 maja 1945 r. Byłem w Krakowie, strzelano na wiwat z radości, a ja chodziłem po ulicach, byłem zupełnie sam i nie miałem absolutnie poczucia zwycięstwa”.

Był rozbitkiem, jak miliony innych. Miał 26 lat, ale nie patrzmy na ten wiek dzisiejszą miarą. Wszechstronnie wykształcony, od najmłodszych lat miał najlepszych guwernerów. Wojna dodała mu dojrzałości. I orientował się, jaki jest układ sił, co jest realne, a co nie. Przyjaźnił się z Aleksandrem Bocheńskim, wielkim zwolennikiem realizmu politycznego. „Uważaliśmy, że sojusznicy zachodni oddali Moskwie nie tylko Polskę, ale tę część Europy. I że siły, by temu się przeciwstawić, nie mamy. Bo jak przeciwstawić się Armii Czerwonej? Więc Polsce grozi kształt Księstwa Warszawskiego plus Wielkie Księstwo Poznańskie, może jakiś kawałek Śląska. I wielkie straty na wschodzie. Po prostu katastrofa. Mieliśmy poczucie przegrania wojny. Nie przegrania z Niemcami, tylko przegrania interesów Polski. Więc w takiej sytuacji trzeba szukać porozumienia z nową władzą, z Rosją, bo tylko jakiś układ z nią może nam zapewnić zachowanie państwa”.

Nie był w swoich opiniach wyjątkiem. Poczucie katastrofy było powszechne. Najpierw katastrofy roku 1939. „Nienawiść do tzw. pułkowników przez pierwsze lata okupacji była straszna”, mówił Horodyński. A potem katastrofy powstania warszawskiego – „Skala tej klęski była przeraźliwa”. Do tego utrata Wilna i Lwowa. I całkowita bezsilność. „Nie chcemy Wrocławia, nie chcemy Szczecina!”, wołał premier rządu londyńskiego Tomasz Arciszewski. Ale był to okrzyk pusty.

Co nie znaczy, że głosów nawołujących do myślenia realnego nie było. W 1945 r. Stanisław Grabski, brat Władysława Grabskiego, dwukrotnego premiera II RP, sam dwukrotny minister i przez kilka lat przewodniczący Związku Ludowo-Narodowego, wydał w Londynie broszurę zatytułowaną „Nil desperandum”. Wykładał w niej bezpośrednimi słowami: „Rok 1939 zakończył historię Polski Jagiellońskiej, przesuniętej na wschód, z ludnością polską, ukraińską i białoruską. To koniec. Polska nie odzyska granicy ryskiej, bo nie ma na to siły, musi zgodzić

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Na progu wojny

Lament po naszej stronie, że Tusk i koalicja okrutnie zawiedli, że nie spełnili obietnic. A może warto dostrzec, co zrobili? Dostaliśmy wielkie pieniądze od Unii, blokowane przez PiS (burza wywołana przez prawicę o KPO nie zmienia faktu, że w 99,9% są dobrze wydawane). Ruszyła sprawa ekologii i energetyki, budowa elektrowni atomowych, wiatraków. Urealniono budowę CPK, uszczelniono mur graniczny. Inwestuje się wielkie pieniądze w armię – nie podoba mi się to, szkoda tych pieniędzy, ale rozumiem, że nie mamy wyjścia (mój 14-latek chce być oficerem, nieszczęście w rodzinie, ale pewnie mu to przejdzie). Podjęto próbę odbiurokratyzowania gospodarki. Postępuje liberalizacja szkoły, edukacja seksualna wchodzi do programu od września. Mamy próbę rozplątania gordyjskiego węzła sądownictwa. Ale, co najważniejsze, a jakby przeoczone, Polska dynamicznie się rozwija. To widać gołym okiem. I oczywiście wielką zaletą koalicji jest to, że nie jest PiS. I że jednak rządzą nami wyznawcy zdrowego rozsądku, a nie mroczni ideolodzy, cynicy i nieudacznicy. Nie grożą nam na razie polexit, pacyfikacja sądownictwa, państwo wyznaniowe, wychowywanie młodych w duchu tępego nacjonalizmu i ksenofobii. Nie załatwiono dostępności aborcji, ale jak to zrobić, gdy PSL to konserwa i jest prezydent z pisowskiego nadania? Wylewamy dziecko z kąpielą, a ono nawet nie krzyczy.

Można narzekać, że jest kiepska polityka informacyjna rządu, za to wybitna PiS. Ale oni przecież opierają swoją informację i propagandę na złowrogim kłamstwie, na fikcji, na opluwaniu i obsrywaniu. Trudno wymagać, by koalicja robiła to samo. Nie chcę przypominać, czyja propaganda była najskuteczniejsza w XX w. Wyznawcy PiS triumfują i radują się, że cierpimy, że martwimy się o Polskę, że nie chcemy żyć w brunatnej. Ale czy wielu z nas nie cieszyło się z ich cierpienia, gdy przegrali wybory? Uciecha z czyjegoś cierpienia – najpodlejsza ludzka cecha. To już nie rów, to przepaść

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Polska anarchia

Wiem, nie jestem oryginalny (chociażby tytuł felietonu, zapożyczony od Pawła Jasienicy). Narzekania na polską anarchię są stare i nieco już zbanalizowane. Tym smutniejsza jest ich ciągła aktualność. Wygląda na to, że niczego nas nie nauczyła nasza historia. Doprowadzenie Polski do upadku z powodu warcholstwa szlachty i magnaterii. Owo słynne na całym świecie liberum veto, zrywanie sejmików i rokosze. Gdy inne nacje budowały silne państwa – albo na odwrót, bo historycy do dziś się spierają, czy narody powołały do życia swoje państwa, czy to państwa stworzyły de facto narody – myśmy odurzali się wolnością pojmowaną jako samowola.

Ta ostatnia to wolność pozbawiona wszelkich granic, poza prawem i dobrym obyczajem. Hołdujemy jej do dziś. Czym innym bowiem są patrole „obywatelskie” na granicy z Niemcami? Jawną pogardą dla państwa i prawa. Wszak to państwo powinno dzierżyć (słusznie) monopol na przemoc, w tym na wymuszanie przestrzegania prawa. Tymczasem polskie państwo się przygląda i grozi paluszkiem. Jeszcze chwila i powstaną u nas uzbrojone milicje obywatelskie, wzorem Stanów Zjednoczonych, gdzie jest ich sporo. Tym bardziej że ogromnym uznaniem cieszy się postulat lansowany przez Konfederację – łatwiejszego dostępu do broni. Gdy się ziści, będziemy mieć w Polsce Teksas.

Mentalnie jesteśmy już na to przygotowani. Nasze tragiczne dzieje oraz ostatnie dziesięciolecia wbijania nam do głowy, że państwo jest złe, ponieważ tylko przeszkadza, ogranicza i łupi (podatki), przynoszą owoce. Lansowane na początku transformacji przekonanie, że rynek doskonale poradzi sobie sam ze wszystkim, byle mu nie przeszkadzać, było zaczynem libertarianistycznej ewolucji naszego myślenia. Przeszliśmy od solidarności do egoizmu, od wspierania słabszych do darwinizmu społecznego, od pragnienia wolności do ukochania samowoli.

We krwi mamy obecnie chęć prywatyzacji wszystkiego, co wspólne. Wystarczy popatrzeć na rynki naszych miast, gdzie ogródki piwne nie pozwalają przejść chodnikiem, na polskie dworce kolejowe zamienione w centra handlowe (Poznań, Kraków, Sopot), nasze jeziora i rzeki pogrodzone aż po horyzont

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Czwarty akt „Wesela”

Zapomniane powstanie narodowe 1905 roku w teatrze

Mija 120 lat od wydarzeń rewolucji 1905 r. Na ziemiach polskich miała ona przebieg dramatyczny, obierając rozmaite formy. Od wieców i marszów protestacyjnych po strajki i zgłaszane władzom żądania. Powszechne wrzenie, nawiązujące do buntu robotników rosyjskich, przybierało formę walki o autonomię narodową, ścierały się postulaty ekonomiczne, społeczne, klasowe, feministyczne z narodowymi. Część protestów kończyła się brutalnymi atakami wojska, były ofiary śmiertelne, lecz były też nieprzejednane żądania. Opornie, bo opornie, ale osłabiony reżim carski musiał trochę ustąpić. Erozja jego władzy rozpoczęła się na dobre.

O tym potężnym wybuchu i jego obecności w polskim teatrze, przed wiekiem z okładem, ale i dzisiaj, traktuje imponująca księga (779 stron!) „Czwarty akt »Wesela«” prof. Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej. Tytuł zaskakuje, bo jak czytelnicy „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego wiedzą, ten genialny dramat, będący syntezą stosunków polskich, marzeń, nadziei i zaniechań, składa się z trzech aktów. Wyspiański czwartego aktu nie dopisał, choć dostrzegał znaczenie rewolucji 1905 r. Co więcej, po rewolucji nie zgadzał się na wystawianie „Wesela” w Królestwie Polskim, bo uważał, że naród – wbrew jego diagnozie – w obliczu rewolucji zdał egzamin.

Pani profesor tytuł swojej książki przejęła – co sama przypomina – od satyry napisanej przez Franciszka Czakiego, działacza socjalistycznego, zapowiadającego powstanie takiego dzieła, krytykującego marazm społeczeństwa. Dopisać czwartego aktu do „Wesela” się nie poważył, ale nakreślił pożądaną jego treść, domniemane streszczenie nieistniejącego fragmentu. Oto zmożeni opilstwem weselnicy śpią w Bronowicach snem twardym, a kiedy koło południa zaczynają się budzić, „od warszawskiego gościńca słychać tętent koni i strzały karabinowe”. Wszczęto bunt, nie czekając na panów krakowskich, pół miliona robotników woła „Precz z caratem”. Ale miastowi powstrzymują rwących się do boju chłopów, zwłaszcza gdy widać łuny pożarów z Warszawy. Nakłaniają, żeby patrzeć na Wawel, a nie Warszawę, wodę leją w stronę łun, a gdy wody rozlano tyle, że zrobiło się już bagno, cała wiara idzie do karczmy pić i tańczyć, jak jej Chochoł zagra. I już nikt nie słyszy strzałów dobiegających z warszawskiego gościńca.

Widać, że młody działacz socjalistyczny nie podzielał optymistycznej opinii Wyspiańskiego, że naród zdał egzamin z rewolucji. Raczej ją prześlepił. Zwłaszcza w Galicji.

Pewnie to ocena niesprawiedliwa, ale sprawiedliwie byłoby powiedzieć, że rewolucji 1905 r. nie doceniła zbiorowa polska świadomość, że zepchnięta została ona na pobocze przez wypadki o mniejszym znaczeniu. Książka Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej powstała z potrzeby zmiany tego stanu rzeczy. Takiej zmiany, aby nasza wiedza o tym wydarzeniu (i jego wpływie na bieg historii), które zyskało miano czwartego powstania narodowego, stała się co najmniej dostateczna. Autorka próbuje naprawić tę dotkliwą lukę w świadomości polskiej, choć nie daje systematycznego wykładu porządkującego historyczne wypadki ani ich teatralnego zwierciadła. Analizuje obecność tematyki rewolucji 1905 w polskim teatrze i dramacie sposobem mozaikowym, wybierając utwory i fakty najdonioślejsze, skupiając uwagę na tym, co nadal może okazać się w odbiorze żywe i inspirujące.

O taką obecność rewolucji 1905 r. apelował Marek Beylin, kiedy 10 lat temu pisał na łamach „Dialogu”: „O 1905 roku nie ma filmów, seriali ani sztuk w teatrze. Chlubny wyjątkiem pozostaje świetna »Gorączka« Agnieszki Holland. (…) A przecież właśnie wtedy dokonał się skok cywilizacyjny: w strajkowych bojach lud zyskał polityczną podmiotowość, której już nie porzucił. Nie tylko robotnicy walczyli o prawa socjalne, a w owym czasie Łódź przypominała Manchester z »Kapitału« Marksa. Burzyli się robotnicy rolni, uczniowie

Anna Kuligowska-Korzeniewska, Czwarty akt „Wesela”. Teatr polski wobec rewolucji 1905 roku, Instytut Teatralny, Warszawa 2023

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Rzeź Woli: nieukarane ludobójstwo

Za podstawę przyjęto 2 kg prochu – jako pozostałość po jednym spalonym trupie

Hitlerowskie zbrodnie dokonane w pierwszych dniach sierpniowego zrywu przerażają skalą bezwzględności. Wieść o nich szybko rozniosła się w walczącej Warszawie. Zrozumiałe więc, że po wyzwoleniu to ludobójstwo zaczęła dokumentować Główna Komisja Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Zbierano relacje świadków i gromadzono archiwalia. To na ich podstawie powstało opracowanie, którego autorem – wiele na to wskazuje – był prof. Stanisław Płoski, związany przed wojną z ruchem socjalistycznym.

Publikowany poniżej dokument „Dzielnica Wola w powstaniu warszawskim” wraz z mapkami był pierwszym naukowym opracowaniem powstałym w ówczesnej rzeczywistości, pierwszą udokumentowaną analizą ludobójstwa na mieszkańcach Woli. Choć autor zastrzega, że niektóre dane i opisy wydarzeń wymagają dalszego sprawdzenia czy refleksji, to trudno dokumentowi zarzucić nierzetelność. Jest przy tym niezwykły. Choćby z racji tego, że sporządzany był niemal na gorąco, zaledwie trzy lata od opisywanych wydarzeń, na podstawie zeznań naocznych świadków oraz relacji zdanych niedługo od upadku powstania.

Całość dokumentu w oryginalnej wersji znalazła się w pierwszym z dwóch tomów nowej serii „Zakłamana historia powstania. Gen. Anders: powstanie to zbrodnia”. Oba tomy zostały opublikowane przez Fundację Oratio Recta, wydawcę „Przeglądu”.
Paweł Dybicz

Dzielnica Wola w powstaniu warszawskim

Z upływem czwartego dnia powstania zamknąć można pierwszy etap wypadków, które rozegrały się na Woli. W tym okresie nie było raczej planowej akcji eksterminacyjnej w stosunku do ludności miasta. Liczne gwałty i zbrodnie popełniane na ludności od świtu 2 sierpnia miały charakter ekscesów ze strony poszczególnych oddziałów niemieckich, znajdujących się na tym terenie. W większości wypadków dokonane zostały w trakcie walki z powstańcami. W walkach tego rodzaju dla nieprzebierającego w środkach żołnierza armii niemieckiej zacierała się różnica między walczącym powstańcem a niebiorącym w walkach udziału cywilem, zwłaszcza gdy w oddziałach powstańczych znaczny udział biorą kobiety lub też młodzież. Niemcy wiedzieli, że walczą z nimi kobiety, mężczyźni cywile oraz, co nie zaliczało się do rzadkich wypadków, dzieci. Toteż za wroga uważali każdą napotkaną przez siebie osobę cywilną. Widzieli, że strzelano do nich z domów i że rzucano granaty na posuwające się ulicami czołgi i samochody. Toteż na terenie walk palono domy i mordowano lub też wypędzano ich mieszkańców.

Innego postępowania nie można było się spodziewać od żołnierzy niemieckich, o których zresztą gen. von dem Bach, ich późniejszy dowódca, stwierdził, że „wojska te w wielkiej mierze nie były armią, lecz kupą świń”. Wypadki kampanii wrześniowej 1939 r. wyraźnie już pokazały, że od armii niemieckiej nie można spodziewać się zachowania zgodnego z prawami międzynarodowymi. Istotą sprawy jest wykazanie, iż w pierwszych czterech dniach powstania, oprócz całego szeregu wypadków morderstw i gwałtów związanych z walką z powstaniem, Niemcy nie podjęli jeszcze tej akcji eksterminacyjnej, którą można by było uważać za wykonywanie rozkazu Hitlera-Himmlera (zniszczenie miasta i wymordowanie jego ludności), wydanego pierwszego lub drugiego dnia sierpnia. Nie znamy pełnego i dokładnego tekstu tego rozkazu. Wydany został on ustnie, jak stwierdzają to zeznania generałów niemieckich złożone przed prokuratorem Sawickim w Norymberdze.

5 sierpnia rozgorzały wzdłuż linii ulicy Młynarskiej walki, które trwały bez przerwy przez cały dzień, aż do późnego wieczora. Dzień ten był dniem przełomowym w życiu mieszkańców Woli. Wypadki, które rozegrały się 5 sierpnia na tyłach linii walk, a które swoją rozpiętością objęły cały teren znajdujący się w rękach niemieckich, wysuwają się na pierwsze miejsce spośród całego pasma tragicznych przejść ludności Warszawy w czasie powstania.

Tego dnia Niemcy przystąpili do wielkiej, planowej i zorganizowanej akcji, której celem ostatecznym miało stać się kompletne wymordowanie całej ludności polskiej na opanowanych przez nich terenach. Według rozkazu Hitlera-Himmlera należało zabić każdego mieszkańca Warszawy, nie wolno było brać oddziałom niemieckim żadnego jeńca, miasto całe miało być zrównane z ziemią. Rozkaz ten łamał wszelkie prawa i zwyczaje międzynarodowe, ignorował zupełnie fakt ścisłego zachowywania przez powstańców przepisów międzynarodowych (np. w stosunku do jeńców Niemców), a przez bezwzględne polecenie zabijania każdego niewalczącego mieszkańca stolicy, bez względu na wiek i płeć, miał stworzyć zastraszający przykład dla całej podbitej Europy, miał pokazać wszystkim, jaki los czeka tych, którzy odważą się wystąpić przeciw raz ustanowionej władzy niemieckiej.

Akcja niemiecka rozpoczęła się późnym rankiem około godziny 9. Silne oddziały SS, policji, wojska oraz formacji cudzoziemskich w służbie niemieckiej, przydzielonych z 9. armii do walki z powstańcami, obstawiły cały teren dzielnicy. Po ulicach krążyły auta, czołgi oraz patrole. Następnie grupy żołnierzy wpadały do domów, obrzucając piwnice, bramy, podwórza i okna granatami, ostrzeliwując je nadto z karabinów. Całą ludność wzywano okrzykami do natychmiastowego opuszczenia domów. Pijani przeważnie żołnierze rozbiegli się po mieszkaniach, grabiąc, rabując, a jednocześnie mordując osoby ociągające się z opuszczeniem domu, próbujące obronić się przed rabunkiem, ukrywające się po różnych zakamarkach strychów, mieszkań czy piwnic. W licznych wypadkach strzelano do wychodzących z domów. Po obrabowaniu mieszkań i sprawdzeniu, czy nikt się nie ukrył, dom podpalano. Ludność zbierała się w międzyczasie na podwórkach domów.

Tu zgromadzonych obrabowywali żołnierze, wyrywając z rąk bagaże, zdzierając pierścionki i zegarki, domagając się wydania pieniędzy, złota, kosztowności. Po takim oczyszczeniu z wszelkich wartościowych przedmiotów grupę obrzucano granatami lub też ostrzeliwano z broni maszynowej lub ręcznej. Spędzano też niekiedy ludność do piwnic lub schronów przeciwlotniczych i tam dopiero odbywała się egzekucja, najczęściej przy użyciu granatów. Następnie żołnierze chodzili między trupami, dobijając z rewolwerów jeszcze lub karabinów rannych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Jak prawica fałszuje historię PRL

Kłamstwa, Obrzydzanie, zohydzanie, oczernianie i szkalowanie

45 lat w dziejach Polski to niemało. Dokładnie tyle lat trwały rządy najdłużej panujących u nas królów – Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta III Wazy, a niewiele dłużej (48 lat) zasiadał na tronie rekordzista w tej konkurencji, Władysław Jagiełło. Tak długi okres rządów zawsze stanowi osobną epokę i wywiera niezatarte piętno na dalszych dziejach państwa i narodu. Trudno jednak nie zauważyć, że 45-lecie, które przypadło na czas po II wojnie światowej, coraz częściej uważane jest za niechciany epizod w polskiej historii, wręcz za „czarną dziurę”, którą kwituje się wyłącznie pejoratywnymi określeniami („komunizm”, „dyktatura komunistyczna” lub po prostu „sowiecka okupacja”), a państwo istniejące nad Wisłą w tym okresie coraz rzadziej nazywane jest Polską, a najczęściej pogardliwie „peerelem”.

A przecież akronim PRL, stanowiący dziś kwintesencję wszelkich uprzedzeń wobec powojennego 45-lecia, jest dowodem zwycięstwa polskiej tradycji nad marksistowsko-leninowską ideologią, oficjalnie wyznawaną przez władze tego państwa! „Ludową” stała się powojenna Rzeczpospolita Polska dopiero w 1952 r., czyli po ośmiu latach istnienia (z urzędującym w Belwederze prezydentem RP Bolesławem Bierutem jako symbolem państwa, którego kult wyraźnie budowano na wzór prezydenta Ignacego Mościckiego). Stalinowska moda na dokładanie ideologicznych przymiotników do nazw państw podporządkowanych Moskwie nie ominęła Polski, ale trzeba przyznać, że obeszła się z nami wyjątkowo łagodnie: nie staliśmy się żadną „republiką socjalistyczną” jak Czechosłowacja czy „republiką demokratyczną” jak wschodnie Niemcy, lecz pozostaliśmy Rzeczpospolitą, tyle że Ludową, co akurat miało silne zakorzenienie w przedwojennym języku politycznym socjalistów i ruchu ludowego.

Nie tylko nazwa powojennego państwa nie zrywała ciągłości narodowej. Pozostały nam przecież z II RP godło pozbawione jedynie korony (której zresztą nie było także na czapkach legionistów Piłsudskiego), niezmieniona flaga oraz hymn państwowy, oficjalnie ustanowiony w 1927 r. I nawet jeśli prawdziwa jest anegdota, że stało się tak z łaski samego Stalina, to jednak sporo to mówi o sile naszej tradycji narodowej, z którą nie miał ochoty walczyć nawet radziecki dyktator.

Co więcej, po 1944 r. Stalin (ani tym bardziej żaden z jego następców) nigdy nie zakwestionował istnienia Polski jako podmiotu prawa międzynarodowego, choć przecież pomiędzy 17 września 1939 r. a 22 czerwca 1941 r. oficjalnym stanowiskiem ZSRR – podobnie jak Trzeciej Rzeszy – było przekonanie, że „pokraczny bękart traktatu wersalskiego” już nigdy się nie odrodzi. Przebieg wojny zmusił radzieckiego przywódcę do uznania prawa Polaków do posiadania własnego państwa, choć oczywiście miało to być państwo uzależnione od Moskwy i rządzone przez „Polaków Stalina”. Tych ostatnich niełatwo jednak było znaleźć po brutalnych czystkach lat 30. (zwłaszcza po likwidacji Komunistycznej Partii Polski i jej kadry przywódczej) oraz początku lat 40. (zapisanych zbrodnią katyńską i masowymi deportacjami w głąb ZSRR), dlatego Polska Ludowa od samego początku przyjmowała z otwartymi rękami każdego, kto chciał dla niej pracować: katolików i ateistów, socjalistów i narodowców, ludowców i piłsudczyków, akowców i emigrantów z Londynu. I choć wielu z nich już kilka lat po wojnie padło ofiarą kolejnej, ostatniej na szczęście, fali stalinowskiego terroru, to po 1956 r. nikt nie mógł mieć wątpliwości, że żyje w kraju, który stanowi jedyną możliwą w tych czasach – w dodatku całkiem znośną – formę polskiej państwowości.

Zresztą na gruncie prawa międzynarodowego takie wątpliwości zostały rozwiane już kilka tygodni po zakończeniu wojny w Europie. Oto bowiem Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony w czerwcu 1945 r. w wyniku negocjacji moskiewskich między „Polakami z Lublina” a „Polakami z Londynu”, został uznany przez Francję gen. de Gaulle’a już 29 czerwca, a przez Stany Zjednoczone prezydenta Trumana i Wielką Brytanię premiera Churchilla 5 lipca 1945 r. W ten sposób emigracyjne władze RP w Londynie straciły uznanie zwycięskich mocarstw i mogły stanowić jedynie nieformalny symbol niepogodzenia się z powojenną rzeczywistością przez coraz mniejszą część polskiej emigracji. Członkiem tworzonej wtedy Organizacji Narodów Zjednoczonych stała się Rzeczpospolita Polska (a później PRL) reprezentowana przez władze w Warszawie. Aż czterokrotnie tamta Polska pełniła funkcję jednego z 10 niestałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ: w latach 1946-1947, 1960, 1970-1971 i 1982-1983. III Rzeczpospolitą ten zaszczyt spotkał dotąd tylko dwukrotnie: w latach 1996-1997 i 2018-2019.

W podsumowaniu swojej syntezy dziejów Polski w I połowie XX w. wybitny poznański historyk prof. Jerzy Krasuski stwierdzał: „Tak jak przedwojenna Rzeczpospolita Polska nie cieszyła się poparciem większości Polaków, nie mówiąc już o mniejszościach narodowych, stanowiących jedną trzecią ludności państwa, tak samo Polska rządzona przez komunistów nie znalazła nigdy poparcia większości narodu. Właściwie dlaczego? Była państwem jednolitym narodowościowo i religijnie, rozładowała przeludnienie wsi, zapewniła awans społeczny mas ludowych, upowszechniła i podniosła oświatę, troszczyła się o wysoki poziom kultury, zbudowała ogromny przemysł, zlikwidowała

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Nierozliczona zbrodnia jest jak klątwa

Kiedy będą ekshumacje w 1630 miejscowościach, których mieszkańców wymordowano?

Tadeusz Samborski – poseł PSL w Sejmie II, IV i X kadencji. W latach 1996-1998 i 2002-2004 był prezesem Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie.

5 czerwca Sejm uchwalił, że 11 lipca będzie Narodowym Dniem Pamięci o Polakach – Ofiarach Ludobójstwa dokonanego przez OUN i UPA na ziemiach wschodnich II RP. „Głównym celem przyjęcia ustawy jest trwałe uczczenie pamięci męczeńskiej śmierci ponad 100 tys. Polaków, głównie mieszkańców wsi, którzy zginęli z rąk nacjonalistów z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) oraz innych ukraińskich formacji nacjonalistycznych w latach 1939-1946”, czytamy w uzasadnieniu.

Ataki na polskie wsie rozpoczęły się wiosną 1943 r., a ich apogeum miało miejsce w lipcu 1943 r. Symboliczną datą jest 11 lipca 1943 r., „krwawa niedziela”, kiedy Polacy byli mordowani w 99 miejscowościach. Wiosną 1944 r. oddziały UPA przeniosły ciężar działań na ziemię lwowską i Podole. Historycy liczbę polskich ofiar czystek etnicznych szacują na 100-130 tys. osób.

Sejm przyjął ustawę, na mocy której 11 lipca, Dzień Pamięci o Polakach – Ofiarach Ludobójstwa na Wołyniu, jest świętem państwowym. Od lat 90. „chodził” pan wokół tej sprawy, a teraz był pan posłem sprawozdawcą. Wołyń jest panu rodzinnie bliski?
– Wokół tej sprawy „chodziło”, jak pan to określił, kilkanaście osób, reprezentujących środowiska kresowe: np. płk Jan Niewiński, Witold Listowski, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, a także politycy PSL: Franciszek Jerzy Stefaniuk, Jarosław Kalinowski, później Władysław Kosiniak-Kamysz i Piotr Zgorzelski. Moja rodzina nie jest z Wołynia, mieszkaliśmy w Gańczarach, 9 km od Lwowa. W listopadzie 1946 r. rodzice musieli opuścić ojcowiznę, przesiedlono ich do Rogowa, na ziemi legnickiej. Na stacji witała ich jeszcze niemiecka tablica z nazwą Rogau.

Tą problematyką zacząłem się interesować przez kontakty z Kresowianami, którzy mieszkali obok nas. Już nie żyją, ale to, co opowiadali… To było niewiarygodne, wydawało mi się, że to jakieś konfabulacje. Zwłaszcza opisy tortur i okrucieństwa. Trudno było mi w to uwierzyć. Potem pisałem doktorat o mniejszości ukraińskiej w II RP i kwestii tej mniejszości w działalności polskiej dyplomacji. By pozyskać materiały, jeździłem do Lwowa. Prowadziłem kwerendę w tamtejszych archiwach, ponad pół roku tam mieszkałem. We Lwowie zetknąłem się z prof. Mieczysławem Gębarowiczem, wielką postacią, uczonym, historykiem sztuki. W dzień pracowałem w archiwach, a wieczorami profesor zapraszał mnie do siebie na kolację. I przez trzy-cztery miesiące, dzień w dzień, opowiadał o Kresach, o tamtej Polsce. Wtedy dopiero zacząłem rozumieć, na czym to wszystko polega.

Tymczasem w Polsce pamięć o Kresach gasła. Książka Józefa Turowskiego i Władysława Siemaszki dokumentująca zbrodnie na Wołyniu, wydana w roku 1990, była jak biały kruk.
– To był proces, działo się to krok po kroku. Był płk Jan Niewiński, który Kresowian organizował. Zaczęli także pojawiać się ludzie, którzy do Wołynia zaczęli się przyznawać: Mirosław Hermaszewski, Czesław Piotrowski, Krzesimir Dębski – coraz więcej ludzi zaczęło głośno mówić: moja rodzina też stamtąd pochodzi, też mamy tragiczne wspomnienia! I powoli Wołyń zaczął wychodzić z kręgu niepamięci – ludzie przestali się bać i zaczęli mówić. Choć w zasadzie ci starsi do końca z obawami, nigdy nie było w tym otwartości, tylko w cztery oczy…

Jakby przekazywali największą tajemnicę, którą trzeba ukrywać…
– Jakby się bali otwarcie przyznać, że im pół rodziny wyrżnęli. Jakby mieli poczucie winy, że widzieli… Może też był strach, że to się powtórzy. W każdym razie ludzie zaczęli się otwierać. I zaczęło się upominanie o prawdę. Początkowo było to nieśmiałe, ale każdy kolejny rok posuwał nas do przodu.

Jan Niewiński organizował spotkania Kresowian. Byłem na jednym z nich, w siedzibie NOT na Czackiego w Warszawie. Pełna sala, starsi, spracowani ludzie, znoszone garnitury, garsonki… Słowa o Wołyniu. I zero zainteresowania dziennikarzy. Pamiętam też, jak ze zdumieniem słuchano Marii Berny, senator z listy Lewicy.
– Jan Niewiński to ostatni komendant samoobrony polskiej w miejscowości Rybcza koło Krzemieńca. On nas wszystkich zaczął gromadzić. Miejscem naszych spotkań było Muzeum Niepodległości, tam się tworzył ruch, w zorganizowanej postaci, jako komitet społeczny obchodów kolejnej rocznicy. I 60. rocznicę masakry, w 2003 r., organizował już komitet społeczny. Choć to wciąż było jakby poza głównym nurtem. Nie tylko politycy nie chcieli tym się zajmować. Pamiętam, jak podczas jakiejś uroczystości w Galerii Porczyńskich powiedziałem jednemu z dostojników Kościoła, że wracam do propozycji, by zamontować w warszawskim kościele tablicę poświęconą zamordowanym na Wołyniu kapłanom. A kardynał mi odpowiedział: panie dyrektorze, Polacy najpierw niech się sami ze sobą rozliczą ze swoich win i grzechów…

Pan zaczął organizować uroczystości w Legnicy.
– Tu zadziałał prosty mechanizm poczucia niesprawiedliwości. Dlaczego te ofiary mają być ukryte, dlaczego mamy o nich nie mówić? A jeśli już, to w ciszy, półgębkiem? Zacznijmy mówić, przez nabożeństwo, bo modlitwy nikt nie zakwestionuje. Czyli zaczęło się nie od sesji naukowych, wystąpień polityków, ale od nabożeństw. I w tych nabożeństwach zawsze układałem teksty do modlitwy wiernych. Wkładałem tam swoje myśli, modliłem się za ofiary, ale zawsze też wspominałem o Ukraińcach, których historiografia nazywa sprawiedliwymi, a ja – szlachetnymi. Czyli o tych, którzy ratowali Polaków sąsiadów i nie chcieli uczestniczyć w zbrodniach. Ich liczbę szacuje się na 60 tys. To była mniejszość, ich szlachetne postawy nie były powszechne, dlatego tym bardziej je doceniam. Wszyscy powinniśmy docenić tych Ukraińców, którzy w tamtych tragicznych dniach zachowali człowieczeństwo.

Obchody się rozrosły.
– Wzbogaciliśmy je o seminaria naukowe, o część artystyczną. Ludzie przychodzili. Na Dolnym Śląsku co drugi mieszkaniec ma korzenie kresowe.

Historycy szacują, że ze Wschodu przesiedlono 1,8 mln Polaków.
– To masa ludzi. Oni mają swoją pamięć – organizując uroczystości upamiętniające tamten czas, mogliśmy liczyć na Kresowian, ich potomków, na samorządowców, lokalnych działaczy. To ich działalność sprawiła, że pamięć o Kresach, o Wołyniu przetrwała. Naszym działaniom zawsze towarzyszyła maksyma: „Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary”. Skuteczną pomoc otrzymałem też ze strony PSL. Waldemar Pawlak podpisał umowę o współpracy z Kresowym Ruchem Patriotycznym kierowanym przez Jana Niewińskiego. Mogłem też liczyć na Jarosława Kalinowskiego, Władysława Kosiniaka-Kamysza, Franciszka Stefaniuka, Adama Struzika, Piotra Zgorzelskiego, Stanisława Wójcika, Bożenę Żelazowską, Janusza Gmitruka, Tadeusza Skoczka, Annę Panas, Tadeusza Sławeckiego.

Skąd poparcie PSL?
– Mamy swoją wrażliwość. Poza tym niemal wszystkie ofiary to chłopi, mieszkańcy wsi i miasteczek Wołynia, Podola, Pokucia, Polesia, ziemi lwowskiej… Pamięć o nich to nasz moralny i patriotyczny obowiązek.

I to posłowie PSL podpisali się pod wnioskiem o ustanowienie 11 lipca świętem państwowym.
– A gdy Sejm to przegłosował, niemal jednogłośnie, Konfederacja napisała, że to jej sukces. Potem musieli przyznać, że to był wniosek PSL. Dziś może to więc wyglądać tak, że sprawa upamiętnienia Polaków zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów nas jednoczy, ale przecież było różnie. Gdy w drugiej kadencji Sejmu zacząłem składać interpelacje, często odpowiadała mi cisza. Pamiętam porażkę z roku 2013, gdy nie udało się na określenie zbrodni wołyńskich

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Stanisław Filipowicz

Honor i hybris

Po kilku latach wracam do wydanej w roku 2019 biografii Józefa Becka „Najpierw Polska. Rzecz o Józefie Becku” pióra Jerzego Chociłowskiego. Książka nie wywołała właściwie żadnych reakcji. Szkoda, zasługiwała na zainteresowanie. Dzisiaj – tak myślę – warto ją sobie przypomnieć.

Pisząc te słowa, korzystam też z zachęty wybitnego znawcy stosunków międzynarodowych Johna Mearsheimera, często goszczącego na łamach „Przeglądu”. W 2019 r. ukazał się polski przekład jego pracy „The Tragedy of Great Power Politics”, jako „Tragizm polityki mocarstw”. Tłumaczenie opatrzył Mearsheimer specjalną „Przedmową do wydania polskiego”. Pisał: „Historia Polski powinna skłaniać jej mieszkańców do studiowania polityki międzynarodowej, by mogli zrozumieć jej brutalność i potrafili odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ich kraj tak często padał ofiarą mocarstw”. Zanim osądzimy politykę Becka, pomyślmy o tym wszystkim.

W okresie międzywojennym Polska znalazła się w tragicznym położeniu. Miała przeciwko sobie wrogo nastawionych, rosnących w siłę sąsiadów, którzy dążyli – jak ostatecznie się okazało – do jej unicestwienia. Czy było jakieś wyjście? Tragiczność oznacza brak wyjścia. W sytuacji tragicznej każde posunięcie kończy się niepowodzeniem – każdy wybór staje się porażką. Na tym właśnie polega tragizm historii. Co w takiej sytuacji nazwiemy błędem? Polityka Becka była racjonalna – budowanie sojuszy trudno przecież traktować jako działanie zaprzeczające trosce o losy państwa. Historia jest jednak bestią, która nigdy nie daje za wygraną. Jak się zakończyły nasze rachuby związane z sojuszami, wiemy.

Najbardziej poruszającym fragmentem biografii Becka jest opis porannych godzin dnia 1 września 1939 r. Cytuję: „Obudzony w piątek rano 1 września nalotem Beck nie zdradzał zdenerwowania. Spodziewał się, że niebawem obaj sojusznicy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

Tę Polskę uznawał świat

Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej od razu zyskał uznanie międzynarodowe jako jedyna legalna reprezentacja państwa polskiego

„Polak i antykomunista. PRL nie była Polską, a LWP nie było Wojskiem Polskim” – w taki sposób przedstawia się na platformie X jeden z najbliższych współpracowników Karola Nawrockiego, oficjalnie jego doradca w IPN, Sławomir Cenckiewicz, który zapewne w kancelarii nowego prezydenta obejmie jedno z kluczowych stanowisk. W tym jego stwierdzeniu, że „PRL nie była Polską”, kryje się cała prawda o antykomunizmie w III RP, który nie jest żadną walką z komunizmem jako ideologią (bo ta od dawna jest martwa, a nad Wisłą nigdy nie była traktowana zbyt poważnie), lecz po prostu negowaniem państwa polskiego istniejącego w obecnych granicach od 1945 do 1989 r.

W ten sposób antykomunistyczna prawica, która swoim przeciwnikom w kraju i za granicą tak chętnie przypisuje antypolonizm oraz „pedagogikę wstydu”, sama wyrzuca na śmietnik wcale nie małą, bo 45-letnią, część polskich dziejów i nakazuje Polakom wstydzić się z powodu odbudowania własnego państwa po największej katastrofie, jaka spotkała nasz naród w całej jego historii.

A jednak – wbrew temu, co twierdzi Cenckiewicz – PRL była Polską. Bo zanim oficjalnie przyjęła nazwę PRL (na mocy konstytucji z 1952 r.), była Rzecząpospolitą Polską, którą kilka tygodni po zakończeniu II wojny światowej w Europie uznały wszystkie najważniejsze państwa świata. Stało się tak na podstawie ustaleń jałtańskich z lutego 1945 r., które stanowiły grunt do rozmów mających na celu utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, a więc rządu łączącego władze „Polski lubelskiej” (wtedy już przenoszone do wyzwolonej Warszawy) z reprezentacją „Polski londyńskiej” (korzystającej przez cały okres wojny z gościny i pomocy władz brytyjskich). Rozmowy takie, pod patronatem specjalnie powołanej w Jałcie „komisji dobrej woli” – w skład której wchodzili radziecki minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow oraz moskiewscy ambasadorowie USA i Wielkiej Brytanii, William Averell Harriman i Archibald Clark Kerr – odbyły się w Moskwie w dniach 17-21 czerwca 1945 r.

Przeciw szantażowi

Grupa emigracyjnych polityków z Londynu, którzy zdecydowali się na ten historyczny kompromis, nie była liczna. Znajdował się w niej Stanisław Mikołajczyk, były premier rządu na uchodźstwie (od lipca 1943 r. do listopada 1944 r.) i lider Stronnictwa Ludowego, czyli najbardziej masowej i realistycznej partii politycznej tamtej epoki. Ludowcy bowiem – w przeciwieństwie do patrzących przez ideologiczne okulary polityków innych stronnictw – zdawali sobie sprawę, że Polska jest tam, gdzie są Polacy i uprawiana przez nich ziemia, a skoro tę ziemię spod niemieckiej okupacji wyzwala Armia Czerwona, to powojenna Polska nie może być państwem traktującym ZSRR jak wroga. Takie było myślenie Mikołajczyka i ludowców, sprzeczne jednak z postawą większości elit polskiej emigracji, które otwarcie odrzuciły „jałtański dyktat”, czekając na wybuch III wojny światowej i „prawdziwe” wyzwolenie Polski. Mikołajczyk okazał się zatem jednym z nielicznych polityków w naszej historii, którzy mieli odwagę nie ulec moralnemu szantażowi „prawdziwych patriotów” i zmierzyć się z polityczną rzeczywistością, a nie pozostawać w sferze nierealnych marzeń.

Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej powstał, już oficjalnie, w Warszawie 28 czerwca 1945 r., powołany przez prezydenta Krajowej Rady Narodowej Bolesława Bieruta. Tym samym KRN stała się pierwszym parlamentem powojennej Polski, tyle że rozszerzanym na zasadzie kooptacji (uzupełnienia lub zmiany składu członkowskiego, gdzie osoby decyzyjne przyjmują nowych członków – przyp. red.), a nie wyłonionym w wyborach. Była przy tym parlamentem pluralistycznym: tego samego dnia, gdy powstał TRJN, na zastępców prezydenta KRN powołano Wincentego Witosa i Stanisława Grabskiego, a więc czołowych polityków II RP, mających symbolizować ciągłość państwa polskiego, ale też otwartość nowej Polski na rodaków o różnych życiorysach i przekonaniach ideowych. W samym rządzie Stanisław Mikołajczyk objął funkcje wicepremiera oraz ministra rolnictwa i reform rolnych; inny ludowiec

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Munk pasażer z poczuciem humoru

Tragedie, które dotykały jego bliskich, mógłby pokazać z patosem, ale był artystą o innym typie wrażliwości

Michał Bielawski – reżyser, scenarzysta, producent, realizator pierwszego pełnometrażowego filmu o Andrzeju Munku i jego twórczości „Pasażer Andrzej Munk” (scenariusz napisał wspólnie z Markiem Hendrykowskim).

Co sprawiło, że właśnie Andrzejowi Munkowi i jego filmom poświęcił pan wiele miesięcy pracy?
– Munk chodził mi po głowie od ósmej klasy podstawówki, gdy na zajęciach edukatora filmowego Andrzeja Bukowieckiego zobaczyłem „Zezowate szczęście” i „Eroicę”. Od razu wiedziałem, że to filmy inne od innych, ale trochę lat mi zajęło odkrycie powodów tej inności. Jest jeszcze formalny powód, gdyż producentem filmu jest Studio Munka – studio debiutów. Dla środowiska instytucja legendarna, bo to pierwszy ważny przystanek dla absolwentów szkoły filmowej, tu robią pierwsze filmy. Jerzy Kapuściński z Katarzyną Malinowską od dawna chcieli zrobić film o patronie studia i w ten sposób trafili do mnie.

Udało mi się połączyć sceny o charakterze biograficznym z sekwencjami kreacyjnymi, o charakterze filmowego eseju. I pozyskać wypowiedzi ludzi, którzy albo z Munkiem pracowali, jak m.in. Krzysztof Winiewicz, Jerzy Stefan Stawiński, Andrzej Wajda, Edward Zajiček, Edward Dziewoński, albo byli jego studentami, jak Roman Polański, Krzysztof Zanussi, Stefan Szlachtycz, Wojciech Solarz czy Anna Dyrka.

Andrzej Munk kręcił filmy, gdy powojenne rany pozostawały świeże, a martyrologia była tematem codziennym. „Eroica” miała premierę w styczniu 1958 r., w 1960 r. „Zezowate szczęście”. „Pasażerki” według prozy Zofii Posmysz już nie ukończył. Wojnę przed Munkiem pokazywano na serio, z patosem, a tu groteska, plus ironia i sarkazm. Ich symbol to wojenna kariera oportunisty Dzidziusia Górkiewicza.
– Sam wiele rzeczy próbuję zrozumieć, np. dlaczego Munk tak konsekwentnie unikał patosu podlanego sosem patriotyzmu. Uważam, że dokument biograficzny powinien być jednak dziełem otwartym, stawiać pytania, a nie na wszystko mieć gotową odpowiedź wszechwiedzącego narratora. Doszedłem do wniosku, że spojrzenie Munka daje jakby inną perspektywę, pozwala na uchwycenie właściwego poziomu i pionu. Dzięki temu na rzeczy ważne można patrzeć inaczej, niż to obowiązywało wszędzie i wokół, do tego w czasach, gdy wzorcem były radzieckie filmy, ale nie te wybitne, lecz te perswazyjnie tłumaczące świat.

Munk nie eksponuje pochodzenia, a przecież rodzina całą wojnę musiała się ukrywać. Ojciec, Ludwik Munk, świetnie prosperujący przedsiębiorca, w 1940 r. wywozi i ukrywa majątek w Warszawie, ale gestapo i tak zabiera mu cenne rzeczy, a on sam do końca wojny opłaca szmalcowników. Długi rejestr strat wypisał własnoręcznie w Archiwum Państwowym w Milanówku. Pod koniec 1944 r. w Lichwinie zamordowano dwie siostry Antoniny Munkowej i ich dwie córki. Premier Cyrankiewicz przyrzekł rodzinie, że zrobi wszystko, by sprawę morderstwa wyjaśnić. Nie udało mu się, bo „partyzant” po wojnie zatrudnił się w miejscowym UB. Dopiero po latach etnolog Jerzy S. Łątka ujawnił prawdę w książce „Bezkarni zabójcy Basi Binder” (wyd. Fundacja Oratio Recta).
– Tę inność nazwałem hasłowo i w skrócie cieniem wojny. Tragedie dotykały bliskich Munka bezpośrednio, mógłby je pokazać z patosem, na serio, po „wajdowsku”, ale był artystą o innym typie wrażliwości, z własnym poczuciem humoru. Zrobił to, co było jego prawem, wybrał inaczej. Widać, wolał realizować cudze tragedie, cudze dramaty wzięte żywcem z ich życiorysów, np. Jerzego Stefana Stawińskiego, więźnia oflagu, powstańca i autora scenariuszy jego najważniejszych filmów.

W wielu scenach zdecydowałem się na operowanie niedopowiedzeniami, inaczej się nie dało. Ciężar przeżyć, jakie musiała pozostawić w Munku okupacja, sprawił, że on także często operował niedopowiedzeniami. Zanalizowałem np., jakim sytuacjom towarzyszy gwizd lokomotywy. Powraca w symboliczny sposób, choć pociągu często nie widać, jedynie go słyszymy. Najpierw pojawia się jako dźwięk. Munk podczas okupacji pracował na kolei pod Warszawą, więc musiał wiedzieć, co dzieje się z pociągami pełnymi ludzi w bydlęcych wagonach, zmierzającymi do Oświęcimia. Gwizd oznaczał tysiące skazanych na śmierć, dowożonych pociągami, głównym środkiem transportu. W filmie poświęciłem mu sporo uwagi, powraca jako lejtmotyw. Munk w kilku bardzo intensywnych scenach, nie tylko w „Człowieku na torze”, używa tego dźwiękowego atrybutu kolejarskiej pracy, którą naprawdę szanował.

W filmie wykorzystałem scenę z „Pasażerki”, gdy nie widać pociągów, ale trwa koncert niedaleko rampy, więźniowie grają, a muzykę przerywa gwizd lokomotywy. Para zakochanych w sobie więźniów przekazuje w spojrzeniu miłość…

Anna Ciepielewska i Marek Walczewski.
– A w pierwszym rzędzie na koncercie na świeżym powietrzu siedzą kapo i esesmani. Gdy słychać gwizd pociągu oznaczający transport z nowymi straceńcami, jedna z funkcjonariuszek zatyka sobie uszy, tak jej przeszkadza w delektowaniu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.