Tag "historia"
O co chodzi z tym dorszem?
Jak stał się dobrem narodowym i wizytówką Portugalii
Portugalia to kraj winem i dorszem „płynący”, a Portugalczycy są światowymi liderami w konsumpcji dorsza. Każdy z nich zjada rocznie 30-35 kg tej ryby. Przygotowują ją na wiele sposobów. Podobno jest ich tyle, co dni w roku, a niektórzy twierdzą, że nawet więcej. Popularność dorsza nie byłaby tak zaskakująca, gdyby nie fakt, że nie znajdziemy go u wybrzeży Portugalii. Dlaczego stał się zatem dobrem narodowym i wizytówką tego kraju?
Dorsz atlantycki występuje w zimnych wodach Oceanu Atlantyckiego, czyli głównie w jego północnej części. Dlatego początkowo znany był głównie wikingom – skandynawskim wojownikom zajmującym się żeglarstwem. To oni korzystali z licznych skarbów natury, jakie dawał im ocean. Suszyli rozcięte, pozbawione ości ryby na powietrzu w niskiej temperaturze. Ryby stawały się twarde i nie psuły się, dzięki czemu były chętnie zabierane na morskie wyprawy. Współcześnie w krajach skandynawskich nadal korzysta się z tego sposobu konserwacji, a tak przygotowane ryby nazywa się sztokfiszami.
W Portugalii spożywano dorsza już od XIV w. Nabywano go wówczas od Anglików i płacono za niego solą. Dopiero dwa wieki później zaczęto go sprowadzać na własną rękę. Wówczas – w do dziś nieznanych okolicznościach – Portugalczycy dotarli do odległych wybrzeży Nowej Fundlandii, gdzie natrafili na bogate zasoby dorsza atlantyckiego i postanowili zabrać go w drogę powrotną.
Niestety, podróż była zbyt długa, aby dało się transportować świeże ryby. Dorsz ze względu na niskie otłuszczenie świetnie nadawał się do konserwacji solą. Marynarze łowili te ryby, oczyszczali z wnętrzności i kroili na trójkątne kawałki. Następnie zamiast wywieszać je na powietrzu, obkładali dorsze grubą warstwą soli i umieszczali w drewnianych kadziach na statku. Na wybrzeżu ryby były myte, aby się pozbyć nadmiaru soli, i suszone do momentu odwodnienia. Traciły wówczas ok. 30% objętości. Kiedy były już tak wysuszone, że sztywnością przypominały deskę, oznaczało to, że konserwacja przebiegła pomyślnie. W takiej postaci można je było przechowywać bardzo długo, nawet bez lodówki czy zamrażarki. Tak oto powstał słynny bacalhau.
Początkowo dorsz był nazywany rybą dla biednych ze względu na jego dużą dostępność. Obfite połowy nie trwały jednak długo, gdyż Portugalczycy zostali wyparci z rejonów Nowej Fundlandii już pod koniec XVI w. Bacalhau jednak na stałe wszedł do ich kuchni, dlatego zaczęli dorsza importować. Jego cena wzrosła, a spożycie drastycznie spadło i bacalhau był dostępny tylko dla najbogatszych aż do XIX w. Sytuacja zaczęła się powoli zmieniać dopiero po 1885 r., kiedy to powstała Companhia de Pescarias Lisbonense. Zajęła się połowami dorsza, ale nie były one na tyle duże, aby zupełnie zrezygnować z importu.
W XX w. Salazar postanowił uniezależnić Portugalię
Fragment książki Krzysztofa Gieraka i Julity Kucińskiej Portugalia. Tam, gdzie zwalnia czas, Bezdroża, Helion, Gliwice 2025
Bułgarska fabryka wakacji
Kraj o własnej bogatej kulturze i historii stawia atrapy Paryża, żeby ucieszyć masowego klienta
Korespondencja z Bułgarii
Polacy szturmują bułgarskie wybrzeże – co roku setki tysięcy wybierają Morze Czarne zamiast Grecji czy Hiszpanii. Masowa turystyka wiąże się jednak z dramatyczną przemianą regionu w przyozdobioną kiczem betonową pustynię tylko dla obcokrajowców.
Bułgaria od dwóch dekad pozostaje jednym z ulubionych kierunków wakacyjnych Polaków. Tanie loty, katalogowe pakiety, obietnica taniego wypoczynku bez komplikacji to, jak widać, oferta znakomita. Ale kryje się za nią także inna historia – dewastacja nadmorskiej przestrzeni, prymitywna turystyka niskiej jakości coraz częściej zamknięta w enklawach, gdzie nie uświadczysz już Bułgara. Nawet w obsłudze pracują głównie Mołdawianie, Ukraińcy, Tadżycy…
Polacy przyjeżdżają nad Morze Czarne na tydzień, w formacie all inclusive – to najpopularniejsza formuła od wielu lat. Niektórzy starają się zostać na dłużej, jakoś się tam zadomowić. Nawet kupują mieszkania, inwestują w apartamenty, próbują się zakotwiczyć w bułgarskim krajobrazie ekonomicznym, społecznym i kulturowym. Wciąż jednak stanowią mniejszość. Z jednej strony, dowodzi to atrakcyjności kraju: klimatu, kuchni, geograficznej bliskości. Z drugiej – odsłania mechanizm nierówności i uderzający w samych Bułgarów bum spekulacyjny na rynku nieruchomości.
Dlaczego Bułgaria stała się dla Polaków tak kuszącym miejscem? Rok 2025 tylko przypieczętował trend, który kształtował się od dawna: Bułgaria jest fabryką masowej turystyki. Do końca sierpnia przyjechało tu prawie 10 mln turystów zagranicznych, o 4% więcej niż w roku poprzednim. Branża chwali się rekordami, ministerstwo turystyki mówi o „najlepszym sezonie w historii”, a sektor liczy zyski. Ale równocześnie każdy, kto przejedzie się wzdłuż wybrzeża, niedługiego wszak, zobaczy cenę owego rekordu – totalną betonozę oraz drastyczną degradację krajobrazu i ekosystemów.
Polak – pewny i leniwy
Polacy od lat są jedną z największych grup turystów – ponad 438 tys. przyjazdów w 2023 r. to rekord potwierdzony w kolejnym sezonie. Jeśli chodzi o rok bieżący, dane pojawią się dopiero za kilka miesięcy, jednak można założyć, że będzie to sporo ponad pół miliona ludzi. Polskie biura podróży i tanie linie lotnicze uczyniły z Bułgarii swój priorytetowy kierunek: Warszawa-Burgas, Katowice-Warna, Kraków-Burgas – rotacja co kilka dni, od razu z transferem autokarowym „pod hotel”.
Od dawna nie ma tu miejsca na różnorodność, nie mówiąc już o jakiejkolwiek egzotyce. Bułgaria to po prostu tania alternatywa dla Grecji czy Hiszpanii, sprzedawana w katalogach obok Krety czy Majorki. Różnica polega i na tym, że w Bułgarii jest łatwiej i bardziej „swojsko” – animacje prowadzone są w naszym języku, menu w hotelach jest przetłumaczone na polski, a sklepy i bary przygotowane są specjalnie pod oczekiwania turystów z Warszawy, Poznania czy Pomorza.
Lokalny biznes wie, że Polak to klient pewny i leniwy: przyjedzie, zapłaci, ile trzeba, byle podsunąć mu pod nos coś, co uzna za rodzaj ekskluzywnej konsumpcji. Nie będzie też poszukiwał, zostanie w kompleksie, peregrynując z telefonem komórkowym i robiąc sobie zdjęcia przy basenie, w barach, w restauracji, na placu zabaw, przy zejściu na zarezerwowany dla niego sektor na plaży.
Dwa wzorce, oba negatywne
Jak mówi Rajko Domagarow, właściciel jednego z tysięcy biur, które świadczą podwykonawstwo i zapewniają realizację usług dla zagranicznych agencji turystycznych, w wielu miasteczkach na południowym wybrzeżu Bułgarii dominują dwa wzorce. – Najwięcej polskich turystów, którzy przechodzą przez moje biuro i dla których muszę znaleźć kwaterunek we wskazanym standardzie, to all inclusive: hotel, basen, restauracja, bar. Wydzielony kawałek plaży albo w ogóle brak dostępu do morza – zamiast tego chlorowana woda w basenie pół kilometra od plaży. Całość tak zaprojektowana, żeby nie przypominała Bułgarii – ma wyglądać jak „bezpieczny Zachód”. Ma być nowocześnie, może być trochę kiczu. Estetyka właściwie nikogo niemal nie obchodzi. Ważne jest, by było wszystkiego dużo lub żeby dużo opcji było w pakiecie. Poza konsumpcją
Jestem terrorystą! Mam na to dekret Trumpa
Dokładnie od tygodnia. Od poniedziałku 22 września mogę o sobie mówić (nie wiem, czy sądzić), że decyzją administracyjną amerykańskiego prezydenta o nazwisku Trump (może już Państwo o nim słyszeli) jestem terrorystą. Chociaż to nie dokument imienny ze zdjęciem i odciskami palców (na razie), ale jedynie dekretacja dotycząca większej, acz niedookreślonej grupy.
Otóż ów Trumpowy dekret mówi: „Antifa rekrutuje, szkoli i radykalizuje młodych Amerykanów, by angażowali się w przemoc i tłumienie działalności politycznej, stosuje skomplikowane środki i mechanizmy w celu ochrony tożsamości swoich działaczy i ukrycia źródeł finansowania i działalności, co ma utrudnić egzekwowanie prawa i umożliwić rekrutowanie nowych członków”. I dalej: „Osoby powiązane z Antifą i działające w jej imieniu współpracują z innymi organizacjami i podmiotami w celu szerzenia, podżegania i propagowania przemocy politycznej, a także tłumienia wolności słowa. Te zorganizowane działania mające na celu osiągnięcie celów politycznych przez przymus i zastraszanie stanowią krajowy terroryzm. Ze względu na wyżej wymieniony schemat przemocy politycznej mającej na celu tłumienie legalnej działalności politycznej i utrudnianie funkcjonowania państwa prawa niniejszym uznaję Antifę za krajową organizację terrorystyczną”.
Byłem co prawda raz w USA, dość dawno, ponad 25 lat temu, ale wówczas nie zajmowałem się działaniami politycznymi na terenie Stanów, chyba że za takie uznać zaspokojenie podczas spaceru po Manhattanie potrzeb fizjologicznych w Trump Tower. Od lat jestem jednak zaangażowany w działania grup antyfaszystowskich
Polacy rodacy
Po polsku i po niemiecku są dwa wyrazy mi obce: rodak i Landsmann. Landsmann to raczej krajan, rodak natomiast to słowo sięgające trzewi, wnętrzności, misterium narodzin i samego porodu. Jest określeniem wykluczającym inne pochodzenie. Landsmann natomiast jest pojęciem na siłę włączającym, akcentującym raczej geograficzną niż etniczną przynależność do danego kraju. Zgodnie z tym Niemcem jest każdy, kto żyje w Niemczech i poddaje się dominacyjnym zapędom tzw. przewodniej kultury niemieckiej (Deutsche Leitkultur), zawłaszczającej inne etnie. Stąd właśnie dawne kategorie Volksdeutsche i Heimkehrer (powracający do domu). Aby należeć do narodu niemieckiego, wystarczy przyjąć niemieckie obywatelstwo i przystosować się kulturowo.
Z rodakami jest zupełnie inaczej. Nie można „zostać” rodakiem. Aby nim być, trzeba się urodzić Polakiem z Matki Polki. W tej kwestii, nieprzypadkowo podobnie jak u Żydów, decyduje głównie linia matrylinearna (mater certa est – matka pewną jest). Nie mówię tu o przypadkach sławnych ludzi, mocą swych niepoślednich zasług „przyswojonych” niejako do narodu polskiego, jak Lelewel, Słowacki, Mickiewicz czy Miłosz, lecz o przeciętnych, niewyróżniających się Polakach, zwykłych zjadaczach chleba. Ich specyficzną cechą i powodem dumy jest przynależność do rzeszy Rodaków.
Rodacy z definicji powinni mieć „wyłącznie” polskie pochodzenie, najlepiej włosy blond i jasną cerę oraz czerpać satysfakcję z narodowych klęsk. Tak zarysowane cechy, pozwalające zaliczyć ludzi do rodaków, budzą jednak wiele wątpliwości. Pierwsze pojawiają się na gruncie archeologicznym – bo np. neolityczna populacja kultury pucharów lejkowatych, która występowała od 5 tys. do 4 tys. lat temu na Kujawach i w Wielkopolsce, wywodziła się od przybyszów z Azji Mniejszej, a ci po osiedleniu się w nowym miejscu nigdzie dalej nie wyruszyli.
Po najeździe Hunów wielu mieszkańców Małopolski odziedziczyło tzw. znamię Dżyngis-chana, które do tej pory występuje
Maria Janssen zajmuje się tłumaczeniami pisemnymi i konferencyjnymi, jest członkinią Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, pracowała w PAP jako tłumaczka i dziennikarka w Redakcji dla Zagranicy
Do jakiego narodu Polacy są najbardziej podobni kulturowo?
Jacek Pałasiński,
korespondent, podróżnik
Polacy nie są podobni do nikogo. To jedyny naród, którego jedną trzecią ludności stanowią imigranci. Na ziemiach odebranych Niemcom po II wojnie światowej zamieszkali ludzie z różnych regionów i kultur, którzy przez co najmniej dwa pokolenia mówili własnymi dialektami. W I RP mówiono 18 różnymi równoprawnymi językami. Nie ma drugiego kraju, przez który przeszłoby tyle nacji. Od Gotów, którzy na polskich ziemiach podzielili się na Ostrogotów i Wizygotów, przez Wandalów, którzy spustoszyli Rzym. Przechodziły też wojska – skandynawskie, węgierskie, rosyjskie, niemieckie i duńskie. Jesteśmy zlepkiem różnych narodów i – co ważne – lubimy być odizolowani od reszty świata, nawet w dobie łatwych podróży. Z wyjazdów wracamy z ulgą, ponieważ nie czujemy wspólnoty z innymi. O NATO mówimy: „oni nas będą bronić”, o UE: „oni nas prześladują” – chociaż jesteśmy częścią tych wspólnot.
Byłem w 86 krajach i nie znajduję żadnej kultury, do której można by Polaków przyrównać.
Dr Marcin Kołakowski,
iberysta, Uniwersytet Warszawski
To może zaskakiwać, a nawet wydawać się paradoksalne, ale pod względem kulturowym i temperamentu Polacy są podobni do Hiszpanów. Przejawia się to w ich wzajemnych relacjach, które cechuje duży entuzjazm i łatwość nawiązywania silnych więzi. To porozumienie wynika po części z głębokiego zakorzenienia obu narodów w kulturze katolickiej, która ukształtowała podobną mentalność i tradycje. Oba społeczeństwa łączy też pamięć relatywnie świeżego zacofania względem Zachodu, szczególnie w sferze ekonomicznej. To wspólne doświadczenie, funkcjonujące jako rodzaj postpamięci, także je upodabnia. Kolejną zbieżnością jest zdolność do solidarności w kryzysie: widać to było w ostatnich latach, w Polsce – w pomocy Ukraińcom, w Hiszpanii – w reakcji na kryzys mieszkaniowy.
Agnieszka Graca,
filolożka, autorka kryminałów
Przewrotnie zapytam, dlaczego mielibyśmy być podobni tylko do jednego narodu, skoro możemy lepiej, możemy bardziej. Lingwistycznie chichramy się z Czechami, bo my mamy przeróżne pomysły, a oni jakieś śmieszne nápady. Upieramy się jak Francuzi w kwestiach muzycznych: Chopin jest Szopenem i inaczej być nie może. Jesteśmy waleczni w kuchni niczym Włosi – nasze kłótnie o wyższość majonezu X nad majonezem Y przypominają zacietrzewienie tamtych w kwestii jedynych możliwych składników spaghetti carbonary. Bywa, że też jeździmy lewą stroną drogi, z tym że Brytyjczycy robią to na trzeźwo. Różnimy się chyba wyłącznie od Greków – oni są autentyczni, my potrafimy ich tylko udawać. Zwłaszcza nasi politycy.
Zbrodnie kolonializmu europejskiego
Nowożytny kolonializm w XIX i XX w. pochłonął życie milionów ludzi na całym świecie
Wielkie odkrycia geograficzne na przełomie XV i XVI w. otworzyły epokę europejskiego kolonializmu, która trwała aż do drugiej połowy XX w. i była naznaczona brutalną przemocą oraz eksploatacją podbijanych ziem i ludów. Omówienie wszystkich zbrodni europejskiego kolonializmu przekracza ramy artykułu, skupię się zatem na najbardziej drastycznych zbrodniach epoki kolonializmu w XIX w. i pierwszej połowie XX w.
Był to okres intensywnego rozwoju kapitalizmu. W poszukiwaniu nowych rynków zbytu, tanich surowców i darmowej siły roboczej mocarstwa europejskie wyruszyły na podbój Afryki i Azji. Dzięki eksploatacji podbijanych terytoriów największe państwa Europy Zachodniej zbudowały swoją potęgę gospodarczą i polityczną.
Niemieckie ludobójstwo w Afryce
Jednym z tych państw były Niemcy, które dość późno, bo dopiero po zjednoczeniu w 1871 r., rozpoczęły ekspansję kolonialną w Afryce. Dlatego Berlin już na wstępie przegrał rywalizację z Brytyjczykami i Francuzami w „wyścigu o Afrykę”. Miało to później konsekwencje w skierowaniu niemieckiej ekspansji na Europę, co skutkowało I i II wojną światową. W Afryce Niemcy zdobyły tylko cztery kolonie: Niemiecką Afrykę Południowo-Zachodnią (1884, obecnie Namibia), Niemiecką Afrykę Wschodnią (1885, obecnie Tanzania, Burundi i Rwanda), Togoland (1884, obecnie Togo) i Kamerun Niemiecki (1884). Na obszarze Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej miało miejsce pierwsze ludobójstwo XX w., jak określa się zagładę ludności Herero i Nama w latach 1904-1908.
Na początku 1904 r. plemię Herero pod wodzą Samuela Maharera zbuntowało się przeciwko niemieckiej kolonizacji ich terytorium. Powstańcy zabili ok. 100 niemieckich kolonistów. W odpowiedzi Berlin wysłał w sierpniu 1904 r. 15-tysięczny
korpus ekspedycyjny, na którego czele stanął gen. Lothar von Trotha. Zastosował on strategię spalonej ziemi i przeprowadził typową akcję eksterminacyjną, przypominającą późniejsze zbrodnie hitlerowskie. W bitwie pod Waterbergiem von Trotha pokonał powstańców, ale celowo pozwolił im wymknąć się z okrążenia. Następnie zepchnął rebeliantów wraz z towarzyszącymi im rodzinami na skraj pustyni Omaheke (zachodnia część pustyni Kalahari), gdzie zostali otoczeni i pozbawieni dostępu do źródeł wody pitnej. Przez dwa miesiące schwytani w pułapkę Hererowie umierali z pragnienia i głodu. Każdy, kto próbował się zbliżyć do źródeł wody, był zabijany przez niemieckich żołnierzy.
Pomimo rozkazu cesarza Wilhelma II, nakazującego przerwać akcję pacyfikacyjną, von Trotha kontynuował zagładę Hererów. Tych, którzy przeżyli, kazał umieścić w obozach koncentracyjnych i oznaczyć symbolem GH (Gefangene Herero).
Największy obóz powstał na Wyspie Rekinów (niem. Haifischinsel, ang. Shark Island) w Zatoce Lüderitza. W latach 1904-1908 zginęło w nim co najmniej 3,5 tys. Hererów, których zmuszono do niewolniczej pracy przy budowie linii kolejowej prowadzącej z Zatoki Lüderitza do Keetmanshoop. Wielu w okrutny sposób zamordowali niemieccy koloniści. W 1908 r. zostało już tylko ok. 15 tys. z 80 tys. Hererów żyjących w 1904 r. Zamordowano też 10 tys. osób z plemienia Nama, które wznieciło rebelię w 1905 r.
Niemieccy lekarze eugenicy, np. późniejszy współtwórca teorii wyższości „rasy nordyckiej” oraz współautor hitlerowskiej koncepcji zagłady Żydów i Romów Eugen Fischer czy współodpowiedzialny za przeprowadzenie w III Rzeszy akcji T4 Fritz Lenz, poddawali więźniów z Shark Island rasowym badaniom medycznym. 778 głów odciętych jeńcom
Jak wyjść z sytuacji bez wyjścia
USA będą uciekać się do wszystkich możliwych sposobów, aby psuć stosunki chińsko-rosyjskie
Kiedyś odpowiedzialni politycy wpierw uzgadniali stanowiska w poważnych sprawach, aby potem komunikować je publicznie. Teraz wpierw mizdrzą się przed kamerami telewizyjnymi i wypisują swoje mądrości na portalach internetowych, a dopiero potem zastanawiają się, jak wyjść z twarzą z bałaganu, który spowodowali. Kreml nie potrafiłby tak zaszkodzić członkom NATO, jak sami sobie szkodzą. Jakąż radość ten euroatlantycki zgiełk musi wywoływać w Moskwie.
Alaska to nie Jałta
Amerykański sekretarz obrony Pete Hegseth na lutowej konferencji w Monachium słusznie stwierdził: „Musimy zacząć od uznania, że powrót do granic Ukrainy sprzed 2014 r. jest nierealnym celem. (…) Dążenie do tego iluzorycznego celu tylko przedłuży wojnę i spowoduje więcej cierpienia”. Podzielanie takiej opinii jest oczywiście niepoprawne politycznie, ale niestety trzeba przyjąć do wiadomości, że Rosja dobrowolnie zajętych terytoriów nie zechce zwrócić, a Ukraina wraz z sojusznikami siłą nie jest w stanie jej do tego zmusić. Takie stanowisko Waszyngtonu przez wielu zostało zinterpretowane jako wręcz zdrada słusznej sprawy, ale przecież oznacza ono tylko tyle, że nie ma sensu toczyć wojny, która jest nie do wygrania. No, chyba że ktoś twierdzi, że jeszcze trochę, a się uda. Takich poglądów nie brakuje. Już kilka razy słyszeliśmy, że jakaś następna ukraińska ofensywa przeprowadzana przy zagranicznym wsparciu wypędzi rosyjskich najeźdźców z zajętych ziem, łącznie z Krymem. Ile miałoby to „jeszcze trochę” potrwać? Kolejne trzy lata? A może 13 albo 30? Ile ofiar musiałoby to za sobą pociągnąć? Już bardziej realistyczne jest liczenie na to, że szybciej ktoś zastąpi władcę na Kremlu, bo Putin to nie geografia; nie jest wieczny. To historia, która przemija.
Natychmiast po amerykańskich deklaracjach odnośnie do zamiarów i sposobów zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej w przestrzeni medialnej odezwały się głosy porównujące bardzo mgliste wtedy jeszcze konsekwencje propozycji przedstawionych w Monachium przez wiceprezydenta Vance’a oraz sekretarzy Hegsetha i Rubia do jakichś nasuwających się na myśl sytuacji z przeszłości. Jak to bywa w niecodziennych okolicznościach, w których nie za bardzo wiadomo, o co tak do końca chodzi, szuka się analogii w historii. I znajduje się je tam, nawet jeśli zbytnio nie grzeszą trafnością i przenikliwością. I tak w światowych mediach miliony razy pojawiły się Monachium z roku 1938 i Jałta.
Krymski syndrom
Swoją drogą to zastanawiające, że chyba nikt przy tej okazji nie zwrócił uwagi na fakt, iż Krym, na którym leży Jałta, był wtedy, w 1945 r., we władaniu Rosji stanowiącej trzon Związku Radzieckiego. Na omawiającej kształt powojennego świata konferencji, której gospodarzem był Józef Stalin, Franklinowi D. Rooseveltowi, prezydentowi USA, i Winstonowi Churchillowi, premierowi Wielkiej Brytanii, przez głowę nie mogła przejść myśl, że są na Ukrainie, a nie w Rosji. Dopiero w 1954 r. Krym został przekazany z Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej do Ukraińskiej SRR. Do dziś nie ma jednoznacznej opinii, dlaczego tak się stało. Wtedy wydawało się to nie mieć większego znaczenia; przecież i tak ten piękny kawałek nadczarnomorskiej ziemi należał do ZSRR, który miał trwać wiecznie… Gdyby ówczesny radziecki przywódca Nikita Chruszczow wiedział, że twór ten rozpadnie się po 37 latach, w roku 1991, ani chybi Krym pozostałby formalnie i legalnie rosyjski i nie musielibyśmy współcześnie głowić się, jak wybrnąć z głębokiego impasu. W międzyczasie wiele się działo odnośnie politycznego statusu Krymu, zdecydowanie zdominowanego przez ludność rosyjską. Jeszcze pod koniec epoki ZSRR, 20 stycznia 1990 r., odbyło się tam referendum, w którym uczestniczyło 81,73% uprawnionych. Na pytanie: „Czy jesteś za
Namibia jest kobietą
Rządy prezydent Netumbo Nandi-Ndaitwah
21 marca 2025 r. Namibia świętowała 35 lat państwowości. Była kolonia niemiecka (Deutsch-Südwestafrika) to pustynna kolebka pierwszych populacji ludzkich w Afryce, czyli ludów Khoi, San, Damara i Nama. Znana również jako Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia oraz South-West Africa. Od stuleci krzyżowały się tam wpływy wielu obcych państw i grup, poczynając od napływowych plemion Bantu z Afryki Środkowej (XIV w.), które utworzyły królestwa na terenach północnej Namibii. Przełom XIX i XX w. to kolonizacja niemiecka. Od 1915 r. – okupacja wojsk Związku Południowej Afryki, będącego w stanie wojny z Niemcami. Od 1920 r. kraj stanowił mandat Ligi Narodów powierzony ZPA, późniejszej RPA. Na terenach oddanych pod „opiekę mandatu dekolonizacyjnego” ustanowiony został system apartheidu, z którym walczyła i na którym wyrosła w 1990 r. niepodległa Namibia. Cztery lata wcześniej niż nowa demokratyczna RPA pod przywództwem Nelsona Mandeli.
72-letnia Netumbo Nandi-Ndaitwah, pierwsza kobieta zaprzysiężona na głowę państwa, objęła urząd prezydencki po ciężkich bojach politycznych, nie tyle z opozycją, która w Namibii jest słaba i rozczłonkowana, ile wewnątrz macierzystej partii SWAPO, rządzącej nieprzerwanie od 1990 r. Meme Netumbo (Pani Netumbo), zwana NNN, cierpliwie czekała na swój moment. Mimo silnych sprzeciwów wewnątrzpartyjnych frakcji skutecznie przeprowadziła swoją kampanię pod hasłem „One Namibia, One Nation” (Jedna Namibia, jeden naród). Nie miała łatwo z powodu animozji plemiennych, osobistych ambicji liderów oraz różnych wizji rządzenia krajem.
Ciekawy jest jej życiorys. Urodzona w 1952 r. w Onamutai w regionie Oshana na północy kraju, jako jedna z trzynaściorga dzieci pastora anglikańskiego, NNN od najmłodszych lat była aktywna politycznie. Jako liderka Ligi Młodzieżowej SWAPO w regionie prowadziła kampanie przeciw publicznemu biczowaniu oponentów politycznych przez władzę apartheidu.
W 1973 r., w wieku 17 lat, została uwięziona na kilka miesięcy. Na emigracji, w latach 1978-1980, była członkinią komitetu centralnego SWAPO i przedstawicielką ruchu oporu w Lusace (Zambia), a następnie w latach 1980-1986 reprezentantką SWAPO na Wschodnią Afrykę, w Dar es Salaam.
Meme Netumbo kształciła się m.in. w Glasgow College of Technology, ma dyplom z administracji publicznej (1987). Na Keele University studiowała stosunki międzynarodowe i dyplomację (1989). W polityce reprezentuje doktrynę SWAPO: jedna partia – jeden kraj. Niestety, rzeczywistość oddala się od tej wizji. W dużej mierze z powodu korupcyjnych praktyk głęboko zakorzenionych w sercu systemu. I właśnie walka z korupcją była jednym z głównych elementów kampanii wyborczej Netumbo Nandi-Ndaitwah. To z nią wiązały się nadzieje wielu wyborców, w tym młodzieży.
W trakcie bogatej kariery politycznej obecna prezydent sprawował
Warszawa 1944, Warszawa 1945
Wycofujący się hitlerowcy z wyjątkową precyzją niszczyli obiekty o wartości kulturalnej i historycznej
W sierpniu 1944 r. Jarosław Iwaszkiewicz pisał w dzienniku: „Nie lubiłem dawniej Warszawy. Ale przez te parę lat, kiedy ją widzę taką upartą i taką mocną, pokochałem ją zupełnie inaczej i zupełnie na nowo. Wszystko to pali się i ginie – a ja stoję pod niebieską pogodną kopułą i widzę tylko obłoki. Nic nie mogę poradzić, bezsilnie chodzę naokoło domu. Przychodzą ludzie, opowiadają wciąż to samo w bezbrzeżnie przerażający i monotonny sposób. I nic nie można im pomóc, trzeba tylko słuchać tych słów bezradnych, bezkształtnych, podawać rękę, cieszyć się, że są, że wracają stamtąd. Iluż im podobnych już nigdy nie przyjdzie. Najbliższych, najukochańszych, najpełniejszych życia”.
A w listopadzie 1944 r. dodawał: „Nie mogę myśleć o tym, że Warszawy już nie ma. Taki olbrzymi rozdział odchodzi z nią razem, taka masa przeżyć!”.
Iwaszkiewicz miał dużo szczęścia. Co prawda, jako jedyny ze skamandrytów wojnę i okupację przeżył w kraju (pozostali – Tuwim, Słonimski, Lechoń i Wierzyński – znaleźli się na emigracji), ale cały czas mieszkał w bezpiecznej odległości od Warszawy, w rodzinnym majątku Stawisko koło Podkowy Leśnej. Dało mu to wyjątkową perspektywę obserwatora blisko związanego ze stolicą i zarazem znajdującego się w znacznie bardziej komfortowej sytuacji niż jego koledzy po piórze, którzy przeżywali okupację, a potem powstanie w samej Warszawie.
I oto rok później, w październiku 1945 r., ten sam Iwaszkiewicz notuje: „Warszawa obecnie kipi życiem. Trotuary zastawione kwiatami i książkami, w zawalonych domach powstają raz po raz nowe sklepy i nowe knajpy. Ruch na ulicach bardzo duży, tłumy przechodzą Marszałkowską i Alejami. Ale jest taki moment, kiedy przed samym wieczorem sklepy zamykają się, handlarze chowają się do swoich nor, a na miejscach targowisk pozostają tylko nigdy niesprzątane śmietniska. Wtedy grobowa cisza panująca w zawalonych domach poczyna rozciągać się na ulicę i dopiero w tej ciszy, zalewającej powoli miasto jak wznosząca się trupia woda, widzi się całe straszliwe zniszczenie. (…) Wśród ruin najbardziej ruiną są resztki pałaców i kościołów, które dawniej nadawały Warszawie śmiejącą się fizjognomię miasta na pół stołecznego, a na pół prowincjonalnego”.
Żywych wołam
Dalej Iwaszkiewicz opisuje kościół św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży, z którego pozostały tylko ruiny. Ale z tych ruin pisarz usłyszał nagle dzwon wzywający na Anioł Pański, co skłoniło go do jeszcze jednej refleksji: „Oto jest głos życia. Vivos voco – żywych wołam – jak powiada łacińskie przysłowie. Ten głos zdał mi się głosem odradzającej się Warszawy. Gwarancją jej regeneracji”.
Warto zauważyć, że w tych refleksjach Iwaszkiewicza nie ma żadnych ocen politycznych. Powstania warszawskiego ani nie potępia, ani nie usprawiedliwia, lecz patrzy na nie jak na wielką tragedię, której skutki odczuwają tak bliskie mu miasto i jego mieszkańcy. Ale tak samo patrzy na cud odrodzenia Warszawy już rok po tej tragedii.
Iwaszkiewicz – przedwojenny dyplomata, zaprzyjaźniony z sanacyjną elitą i wżeniony w rodzinę bogatej burżuazji – był chyba ostatnim spośród pisarzy, którzy cieszyliby się z wyzwolenia Polski przez Armię Czerwoną i przejęcia władzy przez komunistów. A jednak nigdy nie zdecydował się na emigrację czy inną formę ucieczki (także na emigrację wewnętrzną), gdyż uznawał, że jego zadaniem jest czynne włączenie się w odrodzenie polskiej kultury po największej katastrofie w naszych dziejach.
Jego nieskrywanej radości z przywróconej do życia Warszawy trudno się dziwić. W drugiej połowie 1944 r. stolica padła ofiarą bezprecedensowego w nowożytnych dziejach barbarzyństwa: w gruzy obrócono 85% jej zabudowy, w tym 90% świątyń i budowli zabytkowych, tyle samo muzeów, teatrów, archiwów i bibliotek oraz sal teatralnych i kinowych.
Symbolem zagłady dawnej Warszawy stało się zniszczenie kolumny Zygmunta w nocy z 1 na 2 września 1944 r., a więc jeszcze w czasie powstania. W tym samym miesiącu na Rynku Starego Miasta spłonęła kamienica Baryczków z unikatowymi zbiorami varsavianów. W połowie października ogień
Gry wojenne
W „Gazecie Wyborczej” trwa dyskusja o pacyfizmie dzisiaj, w obliczu prawdopodobnej inwazji wroga na ojczyznę, w przededniu możliwej wojny: mądrzą się tutaj wszyscy w czysto teoretycznych rozważaniach, większość podchodzi do tematu ostrożnie, jakby się bała, że gloryfikacja pacyfizmu w czasie wojny jest szkodliwa, nie przystoi, zalatuje zdradą. Ja tam twierdzę, że to wojna śmierdzi obłędem, nigdy nie byłem podatny na patriotyczną propagandę i nie wyobrażałem sobie, że poszedłbym na rzeź tylko dlatego, że tak trzeba, bo psychole rządzący państwami nie potrafią się dogadać ani poskromić swoich chorych żądz. Jestem urodzonym dezerterem, jednym z tych, którzy nie oddaliby ani paznokcia za swój kraj, albowiem życie jest dla mnie wartością wyższą niż idea państwa, zwłaszcza narodowego – zawsze będę uciekał przed wojną w stronę pokoju, nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej.
Skądinąd pomnę, jak podczas jednego z bogoojczyźnianych wzmożeń propisowskich dziennikarzy wojny jako „męskiej przygody” najgłośniej bronili ci, których na żadną wojnę nigdy by nie puszczono chociażby z racji ich kłopotów zdrowotnych (patrz P. Semka).
Owóż, wiedziony ciekawością i chęcią zagospodarowania czasu wakacyjnego atrakcjami dla dziesięcioletniego syna udałem się z nim do beskidzkiej Porąbki na rekonstrukcję walk ulicznych z II wojny światowej. Zlot militarystów i rekonstruktorów trwa tam kilka dni pod nazwą „Historie Frontowe” i jest sowicie dofinansowany przez MON. Gawiedź zjeżdża się, aby podziwiać chłopców paradujących w mundurach sprzed lat, przejeżdżające czołgi, transportery, i brać udział w prezentacjach historycznej broni. Antek z przejęciem pozował do zdjęć z pancerfaustami i granatami w ręku, a nawet fotografował się z „naszymi chłopcami” w mundurach SS (dziadek Passent, ocaleniec z Holokaustu, przewraca się w grobie), nieświadom jeszcze do końca, że nawet ta maskarada wygląda złowieszczo. Zwłaszcza że pod płaszczykiem rekonstrukcji przeżywa swoje rozkosze całkiem sporo autentycznych neonazioli, mogących wreszcie legalnie paradować w swoich wypicowanych mundurach hitlerowców, obnosić się ze swoimi fetyszami (na przedramieniu jednego przyuważyłem tatuaż „Meine Ehre heißt Treue”, a to już raczej nie tymczasowy element przebrania. Kręciło się tam mnóstwo młodzieży w koszulkach husarskich i patriotycznej odzieży, ale i zwykłych turystów zwabionych tym wojskowym zamieszaniem.
Trzeba przyznać, że widowisko było efektowne, pełne pirotechniki i hałasu, komentowanego na bieżąco przez historyka, który tłumaczył, kto akurat do kogo strzela i dlaczego. Chłopaki naturalistycznie „umierali”, zrobiłem nawet zdjęcie „trupa” leżącego pod żołnierskim butem obok kolorowego baneru









